Strona
główna »
Matura cd »
Ściągi z polskiego wypracowania z polskiego »
Wypracowania z polskiego - spis
»
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<
Wypracowanie to zostało zamieszczone automatycznie poprzez
przekonwertowanie plików DOC na TXT. Skutkiem czego niektóre wypracowania są
zamieszczone w nieestetyczny sposób za co bardzo przepraszamy wiąże się to z
brakiem tabel i formatowania tekstu w plikach txt jak to ma miejsce w
oryginalnych plikach doc zamieszczonych na płycie. Zamieszczone wypracowanie
jest jedynie elementem informacyjnym i potwierdzającym wielkość naszego zbioru.
Poniżej przedstawione jest jedynie początkowa część wypracowania
znajdującego się na matura cd.
Oczywiście nie przedstawiamy całości
w celu zabezpieczenia się przed kopiowaniem.
Doktór siedział przy lampie z zieloną umbrelką i pilnie przeglądał stos papierów.
- Cóż - spytał Rzecki - znowu doktór pracuje nad włosami?...
Phi! co za mnóstwo cyfr... Jak sklepowe rachunki.
- Bo też to są rachunki z waszego sklepu i waszej spółki - odparł Szuman.
- A pan skąd je masz?
- Mam tego dosyć. Szlangbaum namawia mnie, ażebym mu powierzył mój kapitał. Ponieważ wolę mieć sześć tysięcy aniżeli cztery tysiące rocznie, więc jestem gotów wysłuchać jego propozycji. Ale że nie lubię działać na ślepo, więc zażądałem cyfr. No, i jak widzę, zrobimy interes.
Rzecki był zdumiony.
- Nigdy nie myślałem - rzekł - ażebyś pan zajmował się podobnymi kwestiami.
- Bom był głupi - odparł doktór wzruszając ramionami.- W moich oczach Wokulski zrobił fortunę, Szlangbaum robi ją, a ja siedzę na paru groszach jak kamień na miejscu. Kto nie idzie naprzód, cofa się.
- Ależ to nie pańska specjalność zbijanie pieniędzy!...
- Dlaczego nie moja? Nic każdy może być poetą albo bohaterem, ale każdy potrzebuje pieniędzy - mówił Szuman. - Pieniądz jest spiżarnią najszlachetniejszej siły w naturze, bo ludzkiej pracy. On jest sezamem, przed którym otwierają się wszystkie drzwi, jest obrusem, na którym zawsze można znaleźć obiad, jest lampą Aladyna, za której potarciem ma się wszystko, czego się pragnie. Czarodziejskie ogrody, bogate pałace, piękne królewny, wierna służba i gotowi do ofiar przyjaciele, wszystko to ma się za pieniądze...
Rzecki przygryzł wargi.
- Nie zawsze - rzekł - byłeś pan tego zdania.
- Tempora mutantur et nos mutamur in illis - spokojnie odpowiedział doktór. - Dziesięć lat zmarnowałem na badaniu włosów, wydałem tysiąc rubli na druk broszury o stu stronicach i... pies nie wspomniał ani o niej, ani o mnie. Sprobuję dziesięć następnych lat poświęcić operacjom pieniężnym i jestem z góry pewny, że mnie będą kochać i podziwiać. Byłem otworzył salon i kupił ekwipaż...
Chwilę milczeli nie spoglądając na siebie. Szuman był pochmurny, Rzecki prawie zawstydzony.
- Chciałbym - odezwał się nareszcie - pogadać z panem o Stachu...
Doktór niecierpliwie odsunął od siebie papiery.
- Co ja mu pomogę - mruknął. - To nieuleczony marzyciel, który już nie odzyska rozsądku. Fatalnie posuwa się do ruiny materialnej i moralnej, tak jak wy wszyscy i cały wasz system.
- Jaki system?..
- Wasz, polski system...
- A co doktór postawisz na jego miejsce?
- Nasz, żydowski...
Rzecki aż podskoczył na krześle.
- Jeszcze miesiąc temu nazywałeś pan Żydów parchami?...
- Bo oni są parchy. Ale ich system jest wielki: on triumfuje, kiedy wasz bankrutuje.
- A gdzież on siedzi, ten nowy system?
- W umysłach, które wyszły z masy żydowskiej, ale wzbiły się do szczytów cywilizacji. Weź pan Heinego, Börnego, Lassalle a, Marksa, Rotszylda, Bleichrödera, a poznasz nowe drogi świata. To Żydzi je utorowali: ci pogardzani, prześladowani, ale cierpliwi i genialni.
Rzecki przetarł oczy; zdawało mu się, że śni na jawie. Wreszcie rzekł po chwili:
- Wybacz, doktór, ale... czy pan nie żartujesz ze mnie?... Pół roku temu słyszałem od pana coś zupełnie innego...
- Pół roku temu - odparł rozdrażniony Szuman - słyszałeś pan protesty przeciw starym porządkom, a dziś słyszysz nowy program. Człowiek nie jest ostrygą, która tak przyrasta do swojej skały, że dopiero trzeba ją nożem odrywać. Człowiek patrzy dokoła siebie, myśli, sądzi i w rezultacie odpycha dawne złudzenia przekonawszy się, że są złudzeniami... Ale pan tego nie pojmujesz ani Wokulski... Wszyscy bankrutujecie, wszyscy... Całe szczęście, że wasze miejsca zajmują świeże siły.
- Nic pana nie rozumiem.
- Zaraz mnie pan zrozumiesz - prawił doktór gorączkując się coraz mocniej. - Weź pan rodzinę Łęckich, co oni robili? Trwonili majątki: trwonił dziad, ojciec i syn, któremu w rezultacie zostało trzydzieści tysięcy ocalonych przez Wokulskiego i - piękna córka dla dopełnienia niedoborów.
A co tymczasem robili Szlangbaumowie? Pieniądze. Zbierał je dziad i ojciec, tak że dziś syn, do niedawna skromny subiekt, za rok będzie trząsł naszym handlem. A oni to rozumieją, bo stary Szlangbaum jeszcze w styczniu napisał szaradę:
„Pierwsze po niemiecku znaczy wąż, drugie roślina, wszystko do góry się wspina...” I zaraz mi objaśnił, że to znaczy:
Szlang - Baum. Kiepska szarada, ale porządna robota - dodał śmiejąc się doktór.
Rzecki spuścił głowę. Szuman mówił dalej:
- Weź pan księcia, co on robi? Wzdycha nad „tym nieszczęśliwym krajem”, i tyle. A pan baron Krzeszowski? Myśli, ażeby wydobyć pieniądze od żony. A baron Dalski? Usycha ze strachu, ażeby go nie zdradziła żona. Pan Maruszewicz poluje na pożyczki, a gdzie nie może pożyczyć, tam wykpiwa; zaś pan Starski siedzi przy dogorywającej babce, ażeby podsunąć jej do podpisania testament ułożony według jego myśli.
Inni, więksi i mniejsi panowie, przeczuwając, że cały interes Wokulskiego przejdzie w ręce Szlangbauma, już składają mu wizyty. Nie wiedzą, biedaki! że on co najmniej o pięć procent zniży im dochody... Najmądrzejszy zaś z nich, Ochocki, zamiast wyzyskać lampy elektryczne swego systemu, myśli o machinach latających. Ba!... zdaje mi; się, że od kilku dni radzi o nich z Wokulskim. Zawsze znajdzie swój swego: marzyciel marzyciela...
- No, już chyba Stachowi nie będziesz doktór nic zarzucał - przerwał niecierpliwie Rzecki.
- Nic, oprócz tego, że nigdy nie pilnował fachu, a zawsze gonił za mrzonkami. Będąc subiektem chciał zostać uczonym, a zacząwszy uczyć się postanowił awansować na bohatera. Majątek zrobił nie dlatego, że był kupcem, ale że oszalał dla panny Łęckiej; a dziś, kiedy jej dosięga, co wreszcie bardzo jest niepewne, już zaczyna naradzać się z Ochockim... Słowo honoru, nie pojmuję: o czym finansista może rozmawiać z takim Ochockim?... Lunatycy!...
Rzecki szczypał się w nogę, ażeby doktorowi nie zrobić awantury.
- Uważa pan - odezwał się po chwili - przyszedłem do pana w sprawie już nie tylko Wokulskiego, ale kobiety... Kobiety, panie Szuman, a przeciw tym nic pan chyba nie znajdziesz do powiedzenia.
- Wasze kobiety są akurat tyle warte co i mężczyźni. Wokulski za dziesięć lat mógłby być milionerem i potęgą w tym kraju, ale ponieważ związał losy swoje z panną Łęcką, więc sprzedał sklep doskonale procentujący, rzuci spółkę, wcale nie gorszą od sklepu, a potem strwoni majątek. Albo ten Ochocki!... Inny, na jego miejscu, już pracowałby nad oświetleniem elektrycznym, skoro udał mu się wynalazek. Tymczasem on hula po Warszawie z tą ładną panią Wąsowską, dla której więcej znaczy dobry tancerz aniżeli największy wynalazca
Żyd zrobiłby inaczej Gdyby był elektrotechnikiem, znalazłby sobie kobietę, która albo siedziałaby z nim w pracowni, albo - handlowała elektrycznością. A gdyby był finansistą, jak Wokulski, nie kochałby się na oślep, tylko szukałby żony bogatej. Wreszcie może by wziął ubogą i piękną, ale wtedy musiałyby procentować jej wdzięki. Ona prowadziłaby mu salon, zwabiała gości, uśmiechałaby się do możnych, romansowałaby z najmożniejszymi, słowem, na wszelki sposób popierałaby interes firmy, zamiast ją gubić.
- I w tym wypadku byłeś pan przed pół rokiem innego zdania - wtrącił Rzecki.
- Nie przed pół rokiem, ale przed dziesięcioma laty. Ba! trułem się po śmierci narzeczonej, ale to właśnie jeden więcej argument przeciw waszemu systematowi. Dziś aż cierpnę, kiedy pomyślę, że albo mogłem umrzeć, licho wie po co, albo ożenić się z kobietą, która strwoniłaby mi majątek.
Rzecki podniósł się z krzesła.
- Więc teraz - rzekł - ideałem pańskim jest Szlangbaum.
- Ideałem nie, ale dzielnym człowiekiem.
- Który wydobył rachunki sklepowe...
- Ma do tego prawo. Wszak od lipca zostanie właścicielem.
- A tymczasem demoralizując kolegów, swoich przyszłych subiektów?...
- On ich rozpędzi!...
- I ten pański ideał, kiedy prosił Stacha o posadę, to już wówczas myślał o zagarnięciu naszego sklepu?
- Nie zagarnia, tylko kupuje! - zawołał doktór. - Może wolałbyś pan, ażeby sklep zmarniał nie znalazłszy nabywcy?... I kto z was mądrzejszy: pan, który po kilkudziesięciu latach nie masz nic, czy on, który w ciągu roku zdobywa taką fortecę, nikomu notabene nie robiąc krzywdy, a Wokulskiemu płacąc gotówką?...
- Może masz pan rację, ale mnie jakoś się to nie wydaje - mruknął Rzecki potrząsając głową.
- Nie wydaje się panu, bo należysz do tych, co sądzą, że ludzie jak kamienie muszą porastać mchem nie ruszając się z miejsca. Dla pana Szlangbaumy zawsze powinni być subiektami, Wokulscy zawsze pryncypałami, a Łęccy zawsze jaśnie wielmożnymi... Nie, panie! Społeczeństwo jest jak gotująca się woda: co wczoraj było na dole, dziś pędzi w górę...
- A jutro znowu spada na dół - zakończył Rzecki. - Dobranoc, doktorze.
Szuman ścisnął go za rękę.
- Gniewasz się pan?
- Nie... Tylko nie wierzę w ubóstwienie pieniędzy.
- To stan przejściowy.
- A któż panu zaręczy, że marzycielstwo Wokulskich albo Ochockich nie jest stanem przejściowym? Machina latająca śmieszna to rzecz na pozór, ale tylko na pozór; wiem coś o jej wartości, bo przez całe lata tłomaczył mi to Stach. Lecz gdyby takiemu na przykład Ochockiemu udało się ją zbudować, pomyśl pan, co byłoby więcej warte dla świata: czy spryt Szlangbaumów, czy marzycielstwo Wokulskich i Ochockich?
- Tere-fere - przerwał doktór. - Już ja na tych godach nie będę.
- Ale gdybyś pan był, musiałbyś chyba trzeci raz zmienić program.
Doktór zmieszał się...
- No, co tam - rzekł. - Jakiż to interes miałeś pan do mnie?
- Tej biednej Stawskiej... Ona naprawdę zakochała się w Wokulskim.
- Ehe!... takimi sprawami już mógłbyś pan mnie nie zajmować - ofuknął go doktór. - Kiedy jedni zbogacają się i rosną w siłę, a inni bankrutują, on mi zawraca głowę amorami jakiejś pani Stawskiej. Nie trzeba było bawić się w swata!...
Rzecki opuścił doktora tak zmartwiony, że nawet nie uważał na brutalność jego ostatnich słów.
Dopiero na ulicy spostrzegł się i uczuł żal do Szumana.
„Ot, przyjaźń żydowska!” - mruknął.
Wielki post nie był tak nudny, jak obawiano się w modnym świecie.
Naprzód Opatrzność zesłała wezbranie Wisły, co dało powód do publicznego koncertu i kilku prywatnych wieczorów z muzyką i deklamacją. Następnie w szeregu prelegentów na Osady Rolne wystąpił jeden krakowianin, nadzieja partii arystokratycznej, na którego odczyt wybrało się najlepsze towarzystwo. Potem Szegedyn uległ powodzi, co znowu wywołało wprawdzie nieduże składki, ale za to ogromny ruch w salonach. Odbył się nawet w domu hrabiny teatr amatorski, na którym odegrano dwie sztuki w języku francuskim i jedną w angielskim.
We wszystkich tych filantropijnych zajęciach panna Izabela przyjmowała czynny udział. Bywała na koncertach, zajmowała się wręczeniem bukietu uczonemu krakowianinowi, występowała w żywym obrazie w roli anioła litości i grała w sztuce Musseta Nie igra się z miłością. Panowie Niwiński, Malborg, Rydzewski i Pieczarkowski prawie zasypali ją bukietami, a pan Szastalski zwierzył się kilku damom, że prawdopodobnie w tym jeszcze roku będzie musiał odebrać sobie życie.
Gdy rozeszła się wieść o zamierzonym samobójstwie, pan Szastalski stał się bohaterem rautów, a panna Izabela zyskała przydomek okrutnej. Kiedy panowie powymykali się na wista, wówczas damy pewnego wieku miały największą przyjemność w tym, ażeby za pomocą dowcipnych manewrów zbliżyć pannę Izabelę z Szastalskim. Z nieopisanym współczuciem przypatrywały się przez lornetki cierpieniom młodego człowieka; prawie starczyło im to za koncert. Gniewały się tylko na pannę Izabelę widząc, że ona rozumie swoje uprzywilejowane stanowisko, a każdym ruchem i spojrzeniem zdaje się mówić: patrzcie, to mnie on kocha, przeze mnie jest nieszczęśliwy!...
Wokulski znajdował się niekiedy w tych towarzystwach, widział lornetki dam skierowane na Szastalskiego i pannę Izabelę, nawet słyszał uwagi, które brzęczały mu około uszu jak osy, ale nic nie rozumiał. Nim wreszcie nikt się nie zajmował, odkąd dowiedziano się, że jest poważnym konkurentem.
- Nieszczęśliwa miłość budzi daleko więcej interesu - szepnęła raz panna Rzeżuchowska do pani Wąsowskiej.
- Kto wie, gdzie tu naprawdę jest miłość nieszczęśliwa, a nawet tragiczna!... - odpowiedziała pani Wąsowska patrząc na Wokulskiego.
W kwadrans później panna Rzeżuchowska kazała przedstawić sobie Wokulskiego, a w ciągu następnego kwadransa zawiadomiła go (spuszczając przy tym oczy), że jej zdaniem najpiękniejszą rolą kobiety jest pielęgnować ranione serca, które cierpią w milczeniu.
Pewnego dnia przy końcu marca Wokulski przyszedłszy do panny Izabeli zastał ją w doskonałym humorze.
- Wyborna wiadomość! - zawołała witając się z nim niezwykle gorąco. - Czy wie pan, że przyjechał ten znakomity skrzypek Molinari...
- Molinari?... - powtórzył Wokulski. - Ach, tak, widziałem go w Paryżu.
- Tak pan chłodno o nim mówi? - zdziwiła się panna Izabela.- Czyby jego gra nie podobała się panu?...
- Przyznam się pani, że nawet nie uważałem, jak on gra.
- To niepodobna!... to chyba nie słyszał go pan... Pan Szastalski (no, on zawsze przesadza) powiedział, że tylko słuchając Molinariego mógłby umrzeć bez żalu. Pani Wywrotnicka jest nim zachwycona, a pani Rzeżuchowska ma zamiar wydać dla niego raut.
- O ile mi się zdaje, jest to dosyć mierny skrzypek.
- Ależ, panie!... Pan Rydzewski i pan Pieczarkowski mieli sposobność widzieć jego album, złożone z samych recenzyj... Pan Pieczarkowski mówi, że Molinariemu ofiarowali to jego wielbiciele. Otóż wszyscy europejscy recenzenci nazywają go genialnym.
Wokulski potrząsnął głową.
- Widziałem go w sali, gdzie najdroższe miejsce kosztowało dwa franki.
- To niepodobna, to chyba nie on... On dostał order od ojca świętego, od szacha perskiego, ma tytuł... Miernych skrzypków nie spotykają takie odznaczenia.
Wokulski z podziwem przypatrywał się zarumienionej twarzy i błyszczącym oczom panny Izabeli. Były to tak silne argumenta, że zwątpił we własną pamięć i odparł:
- Może być...
Ale pannę Izabelę w przykry sposób dotknęła jego obojętność dla sztuki. Sposępniała i przez resztę dnia rozmawiała z Wokulskim dosyć chłodno.
„Głupiec jestem! - pomyślał wychodząc. - Zawsze muszę się wyrwać z czymś, co jej robi przykrość. Jeżeli jest melomanką, może uważać za świętokradztwo moje zdanie o Molinarim...”
I przez cały następny dzień gorzko wyrzucał sobie nieznajomość sztuki, prostactwo, niedelikatność, a nawet brak szacunku dla panny Izabeli.
„Z pewnością - mówił - znakomitszym jest ten skrzypek, który na niej zrobi wrażenie, aniżeli ten, który by mnie się podobał. Trzeba być arogantem, ażeby wypowiadać sądy tak stanowcze, tym bardziej że musiałem nie poznać się na jego grze...
Wstyd go ogarnął.
Na trzeci dzień otrzymał od panny Izabeli krótki liścik:
„Panie - pisała. - Musi mi pan ułatwić zaznajomienie się z Molinarim, ale to koniecznie, koniecznie... Obiecałam Cioci, że skłonię go, ażeby zagrał u niej na ochronę; pojmuje więc pan, ile mi na tym zależy.”
W pierwszej chwili zdawało się Wokulskiemu, że zbliżenie się do genialnego skrzypka będzie jednym z najtrudniejszych zadań, jakie mu kazano rozwiązać. Szczęściem, przypomniał sobie, że ma znajomego muzyka, który nie tylko poznał się z Molinarim, ale już chodził za nim i przesiadywał u niego jak cień.
Kiedy zwierzył się z kłopotu przed muzykiem, ten naprzód szeroko otworzył oczy, potem zmarszczył brwi, w końcu zaś, po długim namyśle, odparł:
- O, to sprawa trudna, bardzo trudna, ale dla pana postaramy się. Tylko muszę go przygotować, dobrze usposobić... I wie pan, jak zrobimy?... Niech pan jutro zajdzie do hotelu o pierwszej w południe; ja tam będę na śniadaniu. Wtedy niech pan wywoła mnie nieznacznie przez służącego, a już ja wyrobię panu audiencję.
Te ostrożności i ton, jakim je wypowiadano, przykro dotknęły Wokulskiego; mimo to w oznaczonym terminie poszedł do hotelu.
- Pan Molinari w domu? - zapytał szwajcara.
Szwajcar, człowiek znajomy, wyprawił pomocnika na górę, sam zaś zaczął bawić Wokulskiego rozmową:
- To, wielmożny panie, mamy ruch w hotelu z tym Włochem!...
Schodzą się państwo jak do cudownego obrazu, ale najwięcej kobiety...
- Oho?...
- Tak, wielmożny panie. Taka najpierwej przysyła mu list, potem bukiet, a nareszcie sama przychodzi za woalką, bo myśli, że jej nikt nie pozna... To, panie, śmiech dla całej służby!... On nie każdą przyjmuje, choć która da jego lokajowi ze trzy ruble. Ale czasem, jak trafi mu się dobry humor, to nieraz dobiera sobie chłopisko jeszcze dwa numery, każdy w innej stronie korytarza, i w każdym inną rozwesela... Taki, bestia, zajadły.
Wokulski spojrzał na zegarek. Upłynęło z dziesięć minut na czekaniu, więc pożegnał szwajcara i poszedł na schody czując, że gniew zaczyna w nim kipieć. „Tęgi blagier! - myślał. - Ale też i miłe te kobietki...”
W drodze spotkał go zadyszany pomocnik szwajcara.
- Pan Molinari - rzekł - kazał prosić, ażeby jaśnie pan chwilkę zaczekał...
Wokulski chciał schwycić za kark posłańca, ale pohamował się i zawrócił na dół.
- Jaśnie pan odchodzi?... Co mam powiedzieć panu Molinaremu?...
- Powiedz mu, ażeby... Rozumiesz?
- Powiem, jaśnie panie, tylko on nie zrozumie - odpowiedział zadowolony lokaj, a wpadłszy do szwajcara rzekł:
- Przynajmniej znalazł się choć jeden pan, co się poznał na tym kundlu Włochu... O, hycel! łeb to zadziera, ale nim ci da, człeku, dziesiątczynę, to ją pierwej ze trzy razy obejrzy... Legawa suka go urodziła, pokrakę... Zgnilec... obieżyświat... kopernik !...
Była chwila, że Wokulski uczuł żal do panny Izabeli. Jak można zapalać się do człowieka, z którego nawet hotelowa służba żartuje!... Jak można zapisywać się na długą listę jego wielbicielek... Czy w końcu godziło się zmuszać go, ażeby szukał znajomości z takim płytkim blagierem!...
Ale wnet ochłonął; przyszła mu bardzo słuszna uwaga, że panna Izabela nie znając Molinariego daje się tylko unosić prądowi jego reputacji.
„Pozna go i ochłonie - pomyślał. -- Tylko już ja nie będę im służył za pośrednika.”
Kiedy Wokulski wrócił do domu, zastał u siebie Węgiełka, który czekał na niego od godziny.
Chłopak wyglądał po warszawsku, ale był trochę mizerny.
- Wychudłeś, zbladłeś - rzekł Wokulski przypatrzywszy mu się. Łajdaczysz się czy co?...
- Nie, panie, tylko dziesięć dni chorowałem. Coś mi się zrobiło na szyi takie paskudne, że mnie doktór pokrajał. Ale już wczoraj poszedłem do roboty.
- Potrzebujesz pieniędzy?
- Nie, panie. Chciałem tylko opowiedzieć się względem powrotu do Zasławia.
- Już cię korci. A nauczyłeś się czego?
- Ojej! I ze ślusarką się trochę... i według stolarki... Koszyków nauczyłem się też wcale pięknych i rysować. A nawet jakby przyszło do malowania, to też...
Mówiąc to kłaniał się, rumienił i miętosił czapkę w ręku.
- Dobrze - odezwał się po chwili Wokulski. - Na narzędzia dostaniesz sześćset rubli. Wystarczy?... A kiedy chcesz wracać?
Chłopak zaczerwienił się jeszcze mocniej i pocałował Wokulskiego w rękę.
- Bo ja jeszcze, z przeproszeniem łaski pańskiej, chciałbym się ożenić... Tylko nie wiem...
Poskrobał się w głowę.
- Z kimże to? - spytał Wokulski.
- Z tą panną Marianną, co mieszka u furmanów Wysockich. Ja też mieszkam w tym domu, tylko na górze.
„Chce się żenić z moją magdalenką?” - pomyślał Wokulski. Przeszedł się po pokoju i rzekł:
- A dobrze ty znasz pannę Mariannę?
- Co nie mam znać? Przecie widujemy się co dzień trzy razy, a czasami to i przez całą niedzielę albo ja siedzę u niej, albo oboje u Wysockich.
- No tak. Ale czy wiesz, czym ona była przed rokiem?,
- Wiem, panie. Ledwiem tu przyjechał z łaski pańskiej, zaraz Wysocka mówi do mnie: „Uważaj, młody, bo ona się puszczała...” Takim sposobem od pierwszego dnia wiedziałem, co ona za jedna; okpistwa ze mną nie robiła żadnego.
- I jakże się stało, że chcesz żenić się z nią?
- Bóg wie, panie, ani tak, ani owak. Nawet z początku to śmiałem się z niej i jak kto przechodził za oknem, mówiłem: „Pewno i ten znajomy panny Marianny, boś panna nie z jednego pieca chleb jadła.” A ona nic, tylko spuści głowę, kręci maszyną, aż warczy, i ognie jej na twarz biją.
Później spostrzegłem się, że mi ktoś łata bieliznę; więc na Boże Narodzenie kupiłem jej za dziesięć złotych parasol, a ona sześć chustek perkalowych z moim nazwiskiem. A Wysocka mówi: „Nie daj się, młody, bo to probantka!...” Więcem se do głowy nie dopuszczał, choć gdyby nie była ladaco, już bym się w zapusty ożenił.
Akurat w Popielec Wysocki rozpowiedział mi, jak się z nią zrobił ten interes, niby z panną Marianną. Zgodziła ją jakaś pani w aksamitach do służby, no i miała służbę, niech ręka boska broni! Coraz chce uciekać, ale ją łapią i mówią: „Albo siedź tu, albo oddamy cię do kryminału za złodziejstwo.” „Cóżem ja ukradła?” - ona mówi. „Nasze dochody, psiawiaro!” - oni krzyczą. I tak by siedziała (rozpowiadał Wysocki) do sądnego dnia, gdyby jej pan Wokulski nie zobaczył w kościele. Wtedy ją wykupił i wyratował.
- Mów dalej, mów - odezwał się Wokulski spostrzegłszy, że Węgiełek waha się.
- Zaraz mnie tknęło - ciągnął Węgiełek - że to nie żadne łajdactwo, tylko nieszczęście. I pytam się Wysockiego: „Ożeniłby się pan z panną Marianną?” „I z jedną babą jest utrapienie” - on mówi. „Ale żeby pan Wysocki był w kawalerskiej kondycji, to co?” „Eh mówi - kiedy już nie mam ciekawości do kobiet.” Widząc ja, że stary nie chce gadać, takem go zaklął, że mi w końcu powiedział: „Nie ożeniłbym się, bo nie miałbym przekonania, że się w niej stary obyczaj nie odezwie. Kobieta jak dobra, to dobra, ale jak się rozwydrzy, niczym diabeł.”
Tymczasem na początku świętego postu zesłał Pan Bóg miłosierny na mnie takiego bolaka, żem musiał leżeć w domu, i jeszcze doktór mnie pokrajał. Aż tu panna i Marianna jak nie zacznie do mnie chodzić, łóżko prześciełać, pokrajanie mi opatrywać... Mówił doktór, żeby nie jej opatrunki, tobym z tydzień dłużej leżał. Mnie nieraz złość brała, osobliwie, jak mnie trzęsło, więc jednego dnia mówię: „Co sobie panna Marianna robi subiekcję?... Panna myśli, że ja się z panną ożenię, a ja chybabym zgłupiał, żeby się z taką wiązać, co się dziesięciu wysługiwała
A ona na to nic, tylko spuściła głowę i łzy jej kap... kap...
„Przecie ja rozumiem - mówi - żeby się pan Węgiełek ze mną nie ożenił...
Aż mnie, z przeproszeniem łaski pańskiej, zemdliło z wielkiej litości, kiedym to usłyszał. I zaraz powiedziałem Wysockiej: „Wie pani Wysocka co, może ja się z panną Marianną ożenię...”
A ona na to: „Nie bądź głupi, bo...”
Kiedy nie śmiem mówić - dodał nagle Węgiełek, znowu całując Wokulskiego w rękę.
- Mów śmiało.
- „Bo - rzekła mi pani Wysocka - jakbyś się ożenił z panną Marianną, to może byś obraził pana Wokulskiego za jego łaskę nad nami wszystkimi... Kto zaś wie, czy panna Marianna do niego nie chodzi...
Wokulski zatrzymał się przed nim.
- Tego się lękasz? - spytał. - Daję ci słowo honoru, że nigdy nie widuję tej panny.
Węgiełek odetchnął
- To i chwała Bogu. Bo jedno, że nie śmiałbym przecie panu włazić w drogę za jego dobroć, a po drugie...
- Cóż po drugie?
- Po drugie, widzi pan, że ona się puszczała, to przez nieszczęście, źli ludzie ją skrzywdzili i temu ona nie winna. Ale żeby ona teraz nade mną chorym płakała, a do wielmożnego pana chodziła, to już byłaby taka szelma jak wściekły pies, co to tylko zabić, ażeby ludzi nie kąsał.
- A zatem?... - spytał Wokulski.
- Ha, cóż? ożenię się po świętach - odparł Węgiełek. - Przecie ona za nie swoje grzechy cierpieć nie może. Nie jej to była wola.
- Masz jeszcze jaki interes?
- Już nic.
- Więc bywaj zdrów, a przed ślubem wstąp do mnie. Ona będzie miała pięćset rubli posagu, no i co potrzeba na bieliznę i gospodarstwo.
Węgiełek opuścił go bardzo wzruszony.
„Oto logika prostych serc! - pomyślał Wokulski. - Pogarda dla występku, miłosierdzie dla nieszczęścia”
Naiwny mieszczanin w jego oczach wyrósł na posłannika odwiecznej sprawiedliwości, który zdeptanej kobiecie przyniósł spokój i przebaczenie.
W końcu marca u państwa Rzeżuchowskich odbył się wielki raut z Molinarim; Wokulski także otrzymał zaproszenie zaadresowane piękną rączką panny Rzeżuchowskiej.
Przybył tam dosyć późno, właśnie w chwili kiedy mistrz dał się uprosić do uszczęśliwienia słuchaczy koncertem własnej kompozycji.
Jeden z miejscowych muzyków usiadł towarzyszyć mu na fortepianie, drugi przyniósł mistrzowi skrzypce, trzeci odwracał nuty akompaniatorowi, czwarty stał za mistrzem w zamiarze podkreślania fizjognomią i gestami piękniejszych albo trudniejszych ustępów.
Ktoś poprosił obecnych o spokojność, damy usiadły w półkole, mężczyźni zgromadzili się za ich krzesłami, koncert zaczął się.
Teraz Wokulski spojrzał na skrzypka i przede wszystkim spostrzegł pewne podobieństwo między nim i Starskim. Molinari miał takież same niewielkie faworyciki, jeszcze mniejsze wąsiki i ten sam wyraz znużenia, jaki cechuje ludzi posiadających szczęście u płci pięknej. Grał dobrze i wyglądał przyzwoicie, lecz było widać po nim, że już pogodził się z rolą półbożka łaskawego dla swoich wiernych.
Od czasu do czasu skrzypce odezwały się głośniej, stojący za mistrzem muzyk robił minę zachwyconą, a po sali przebiegał cichy i krótki szmer. Pomiędzy uroczyście nastrojonymi mężczyznami i zasłuchanymi, zamyślonymi, rozmarzonymi lub drzemiącymi damami Wokulski dostrzegał kobiece fizjognomie napiętnowane niezwykłym wyrazem. Były tam namiętnie odrzucone głowy, zarumienione policzki, pałające oczy, rozchylone i drgające usta, jakby pod wpływem narkotyku.
„Straszna rzecz! - pomyślał Wokulski. - Cóż to za chore indywidua wprzęgają się do triumfalnego wozu tego pana...
Wtem spojrzał na bok i zrobiło mu się zimno... Zobaczył pannę Łęcką bardziej odurzoną i roznamiętnioną od innych. Nie wierzył własnym oczom.
Mistrz grał z kwadrans, ale Wokulski nie słyszał już ani jednej nuty. Rozbudził go dopiero przeciągły grzmot oklasków. Potem znowu zapomniał, gdzie jest, ale za to doskonale widział, jak Molinari szepnął coś do ucha panu Rzeżuchowskiemu, jak pan Rzeżuchowski wziął go pod rękę i - przedstawił pannie Izabeli.
Przywitała go rumieńcem i wejrzeniem nieopisanego zachwytu. A ponieważ proszono na kolację, mistrz podał jej rękę i zaprowadził do sali jadalnej. Przeszli tuż obok niego, Molinari potrącił go łokciem, ale tak byli zajęci sobą, że panna Izabela nawet nie spostrzegła Wokulskiego. Potem usiedli we czworo przy jednym stoliku: pan Szastalski z panną Rzeżuchowską, Molinari z panną Izabelą, i było znać, że jest im bardzo dobrze razem.
Wokulskiemu znowu zdawało się, że z oczu spada mu zasłona, poza którą widać zupełnie inny świat i inną pannę Izabelę. Ale w tej samej chwili uczuł taki zamęt w głowie, ból w piersiach, szał w nerwach, że uciekł do przedpokoju, a stamtąd na ulicę obawiając się, że traci rozum.
„Boże miłosierny! - szepnął - zdejmijże ze mnie to przekleństwo...”
O kilka kroków od Molinariego, przy mikroskopijnym stoliczku, siedziała pani Wąsowska z Ochockim.
- Moja kuzynka zaczyna mi się coraz mniej podobać - rzekł Ochocki patrząc na pannę Izabelę. - Widzi ją pani?...
- Od godziny - odparła pani Wąsowska. - Ale zdaje mi się, że i Wokulski coś spostrzegł, bo był bardzo zmieniony. Żal mi go.
- O, niech pani będzie spokojna o Wokulskiego. Prawda, że dziś...
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<