Strona
główna »
Matura cd »
Ściągi z polskiego wypracowania z polskiego »
Wypracowania z polskiego - spis
»
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<
Wypracowanie to zostało zamieszczone automatycznie poprzez
przekonwertowanie plików DOC na TXT. Skutkiem czego niektóre wypracowania są
zamieszczone w nieestetyczny sposób za co bardzo przepraszamy wiąże się to z
brakiem tabel i formatowania tekstu w plikach txt jak to ma miejsce w
oryginalnych plikach doc zamieszczonych na płycie. Zamieszczone wypracowanie
jest jedynie elementem informacyjnym i potwierdzającym wielkość naszego zbioru.
Poniżej przedstawione jest jedynie początkowa część wypracowania
znajdującego się na matura cd.
Oczywiście nie przedstawiamy całości
w celu zabezpieczenia się przed kopiowaniem.
Jeszczech były po świątkach umajenia chałup do cna nie przewiędły, kiej któregoś dnia rankiem najniespodziewaniej zjawił się Rocho.
Jeno co dopiero po mszy i długiej rozmowie z księdzem pokazał się na wsi. Niewiela ludzi kręciło się w obejściach, że to pora była osypywania ziemniaków, lecz skoro się rozniesło, jako Rocho idzie przez wieś, wnet ci ten i ów na drogę śpieszył witać dawno nie widzianego.
A on zaś szedł, jak zawdy na kiju się wspierając, wolniuśko, z podniesioną głową, w tej ci samej kapocie szarej, i tak samo z różańcami na szyi; wiater mu rozgarniał siwe włosy, a chuda twarz jaśniała dziwną dobrocią i weselem.
Wodził oczyma po chałupach i sadach, prześmiechując się radośnie do wszyćkiego, witał się z każdym z osobna, że nawet dzieciom, co się były do niego garnęły, głowiny przygładzał poczciwie, zaś do kobiet pierwszy zagadywał, tak był rad, że wszystko zastaje po dawnemu.
- W Częstochowie byłem na odpuście - odpowiadał, gdy napierali ciekawie, kaj się to zadziewał przez tyla czasu.
Ale tak się szczerze, cieszyli z jego powrotu, że zaraz po drodze jęli mu rozpowiadać lipeckie nowiny, a ktosik już i rady jakiejś zasięgał, zaś drugi chciał się wyżalić, odwodząc go na stronę i supląc przed nim turbacje, kiejby ten grosz na ostatnią potrzebę schowany.
- Do cna ustałem, dzień jaki odpocznę - tłumaczył się zbywająco.
Na prześcigi jęli go zapraszać do swoich chałup.
- Na tymczasem zakwateruję się u Macieja, jużem to Hance przyobiecał; a przyjmie mnie kto potem, do tego przystanę na dłużej.
I żwawo ruszył do Borynów.
Juści, co Hanka przyjęła go radośnie i z całego serca ugaszczać chciała, ale skoro jeno złożył torby i odzipnął nieco, do starego się wybrał.
- A obaczcie ich, leżą w sadzie, że to gorąc w chałupie. Mleka wama bez ten czas uwarzę, a może byście i jajków zjedli? co?
Ale Rocho już był w sadzie i chyłkiem przebierał się pod gałęziami do chorego, któren leżał w półkoszku, wymoszczonym pierzyną, i kożuchem przyokryty. Łapa, zwinięty w kłębek, warował mu przy nogach, a Witków bociek gajdał się pociesznie między drzewami kieby na straży.
Sad był stary i mroczny; rozrosłe drzewiny tak przysłaniały niebo, że dołem na murawach jeno niekajś gmerały się słoneczne pręgi, podobne złotym pająkom.
Maciej wznak leżał. Rozruchane gałęzie z cichym poszumem chwiały się nad nim płachtą cieniów, że jeno czasem, kiej ją wiater ozdarł, słońce chlustało mu w oczy i coraz kawał modrego nieba się odsłaniał.
Rocho przysiadł.
Drzewa szumiały, czasem pies warknął na muchy, a niekiedy rozświegotane jaskółki śmignęły wskroś pni czarnych na pola zielone i rozkołysane.
Chory naraz zwrócił się do niego.
- Poznajecie mnie, Macieju, co? Poznajecie?
Borynie leciuśki przyśmiech wionął po twarzy, oczy się zatrzepały i jął ruchać sinymi wargami, ale głosu nie dobył.
- Jak Pan Jezus przemieni, to możecie jeszcze wyzdrowieć.
Snadź rozumiał, gdyż potrząsł głową i jakby niechętnie odwrócił się od niego. Zapatrzył się znowu w rozkołysane gałęzie i w te słoneczne bryzgi, zalewające mu oczy raz po raz.
Rocho jeno westchnął, przeżegnał go i odszedł.
- Prawda, co ojcu jakby już lepiej? - pytała Hanka.
Długo coś miarkował, aż rzekł cichym, ważnym głosem:
- Toć i lampa przed zagaśnięciem żywszym płomieniem wystrzeli na ostatku: Mnie się zdaje, co Maciej już dochodzi... Aż mi nawet dziwno, że jeszcze żyje; przecież na wiór wysechł...
- Dyć jeść nic nie chce, nawet mleka nie zawsze popije.
- Musicie być gotowe; że lada dzień skończy.
- Pewnie, że tak, mój Boże, pewnie. To samo wczoraj mówił Jambroży, a nawet radził, żeby już nie czekać i trumnę obstalować.
- Każcie zrobić, nie będzie długo czekała, nie... Jak duszy pilno ze świata, niczym jej nie powstrzyma, nawet płakaniem, boby już poniektóre całe wieki ostawały między nami - mówił smutnie, zabierając się do mleka, które mu narządziła, i popijając z wolna, wypytywał, co się tu we wsi działo.
Powtarzała, co już był słyszał po drodze od drugich, i o swoich kłopotach jęła się skwapnie a szeroko rozwodzić.
- Kaj to Józka? - przerwał jej niecierpliwie.
- W polu, ziemniaki osypuje z komornicami i Jagustynką, zaś Pietrek pojechał do lasu: zwozi Stachowi drzewo na chałupę.
- Buduje się to?
- Przeciek pan Jacek dał mu dziesięć chojarów.
- Dał mu? Powiadali mi coś o tym, ale nie uwierzyłem.
- Bo to i nie do wiary! Zrazu nikto nie powierzył. Obiecał, ale przeciech niejeden obiecuje. Obiecanka cacanka, a głupiemu radość - powiedają. A pan Jacek dał Stachowi list i kazał mu z nim iść do dziedzica. Nawet Weronka się przeciwiła, by szedł, bo powiada, co będzie buty darł na darmo?... jeszcze się z niego wyśmieją, że zawierzył głupiemu... Ale Stacho się uparł i poszedł. I powiada, że może w pacierz po oddaniu listu dziedzic go kazał zawołać na pokoje, poczęstował gorzałką i rzekł: Przyjeżdżaj z wozami, to ci borowy wycechuje dziesięć sztuk budulcu... Dał mu Kłąb koni, dał sołtys, dałam i ja Pietrka. Dziedzic już na nich czekał w porębie i zaraz sam wybrał co najśmiglejsze z tych, co to je zimą cięli la Żydów. No i zwożą, bo dobrze trzydzieści wozów będzie z gałęziami. Stacho galantą chałupę se wyszykuje! Nie potrza mówić, jak panu Jackowi dziękował i przepraszał; bo po prawdzie wszyscy go mieli za dziadaka i za głupawego, że to nie wiada, z czego żyje, i pod figurami, to we zbożach grywa na skrzypicy, a czasem tak bele co i nie do składu powie, jako ten niespełna rozumu... A on taki pan, że mu sam dziedzic posłuszny!... Kto by to przódzi dał wiarę?...
- Nie patrzcie na człowieka, jeno na jego uczynki.
- Ale dać tylachna drzewa, które, jak Mateusz rachuje, warto z tysiąc złotych, i to jeno za Bóg zapłać, tego jeszcze nie bywało!
- Powiadali, co za to starą chałupę bierze w dożywocie...
- Hale, tyle warta co ten trep rozłupany! Jużeśwa nawet myśleli, czy w tej dobroci nie ma jakiego podejścia, jaże Weronka dobrodzieja się redziła. Skrzyczał ją, że głupia.
- Bo i prawda. Dają - to brać i Bogu za łaskę dziękować.
- Przeciek człowiek niezwyczajny brać darmochy i jeszczech od dziedziców! Słyszane to rzeczy! Jakże, kiej to chto chłopu dał co z dobroci? Żeby po najmniejszą poredę iść, a i to na ręce patrzą, zaś w urzędzie się przez grosza nie pokaż, bo ci jutro przyjść każą albo za niedzielę... Przez tę Antkową sprawę dobrze poznałam, jakie to jest urządzenie na świecie i niemało już pieniędzy wyniesłam...
- Dobrze, coście mi Antka wspomnieli. Wstępowałem do miasta.
- Toście go może widzieli?
- Nie było czasu.
- Jeździłam niedawno, nie puścili me do niego. Bóg wie, kiej go obaczę.
- Może i prędzej, niźli miarkujecie - rzekł z uśmiechem.
- Jezus, co wy powiadacie!
- Prawdę! W głównym urzędzie powiedzieli mi, że Antka mogą przed sprawą puścić na wolę, jeśli kto poręczy za nim, co nie ucieknie, albo da w zastaw sądowi pięćset rubli.
- Rychtyk podobnie i kowal mówił! - jęła zaraz opowiadać jego rady co do słowa.
- Rada dobra, ale że to Michałowa, nieprzezpieczna: ma on tu coś w tym, ma... Ze sprzedaniem się nie śpieszyć: z grontu wyjeżdża się w ogiery, a powraca rakiem, na czworakach... Co inszego trzeba wynaleźć... Może by kto poręczył?... przewiedzieć się potrza między ludźmi... Juści, żeby pieniądze były...
- Może by się i nalazły - szepnęła ciszej. - Mam cosik gotowego grosza, jeno zrachować nie poredziłam, ale może by chwaciło...
- Pokażcie; to razom przeliczymy.
Zniknęła gdziesik w obejściu, a powróciwszy po jakimś pacierzu przywarła drzwi na zasuwę i położyła mu węzełek na kolana.
Były w nim papierowe pieniądze, były i srebrne nawet było parę złotych i sześć biczów korali.
- To po matce, dał je Jagnie, a potem snadź odebrał - szepnęła przykucając przed ławą, na której Rocho rozliczał.
- Czterysta trzydzieści dwa ruble i pięć złotych! Od Macieja, co?
- Tak... juści... dał mi po świętach... - jąkała czerwieniąc się.
- Na zastaw nie starczy, ale moglibyście co sprzedać z inwentarza!
- Juści, mogłabym przedać maciorę... krowę jałową też by można, zbędna, Żyd już o nią przepytywał... to parę korczyków zboża...
- A widzicie, ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka. Bez niczyjej pomocy Antka wykupimy. Wie to kto o waszych pieniądzach?
- Ojciec mi dali na ratowanie Antka, przykazując, abym nikomu ni słówkiem nie pisnęła. Wama pierwszemu się zawierzam. Jakby Michał...
- Nie rozgłoszę, bądźcie spokojni. Jak powiadomią, że pora, pojadę z wami po Antka. Uładzi się jakoś na dobre, uładzi, moi kochani - szeptał całując ją w głowę, bo mu się do nóg rzuciła z podzięką.
- Rodzony ociec lepszy by nie był - wołała z płaczem.
- Wróci chłop, Panu Bogu podziękujecie. Gdzie to Jagusia?
- Dyć jeszcze do dnia pojechała do miasta z matką i z wójtem. Powiadały, co do rejenta, stara pono gront przepisuje na córkę.
- Wszystko Jagnie? a chłopaki?
- Przez złość do nich, że to chcą działów. Piekło tam u nich, a to dzień nie mija przez kłótni; zaś wójt broni Dominikowej, opiekunem był nad sierotami jeszcze po śmierci Dominika.
- A ja myślałem, że co inszego, bo to mi różnie opowiadali.
- To świętą prawdę mówili. Jagną się ano opiekują, ale tak, co mi wstyd rozpowiadać podrobnie. Stary jeszcze rzęzi, a ta jak suka... Nie powtarzałabym po kim, ale samam ich w sadzie zdybała, no...
- Dajcie mi gdzie wypocząć - przerwał jej powstając z ławy.
Chciała mu słać Józine łóżko, ale wolał iść do stodoły.
- Pieniądze dobrze schowajcie - ostrzegł ją jeszcze i poszedł.
Aż dopiero po południu się pokazał, zjadł obiad i na wieś się wybierał, kiej Hanka z wielką nieśmiałością się odezwała:
- Byście mi to, Rochu, ołtarz pomogli przystroić...
- Prawda, jutro Boże Ciało. Gdzież to go stawiacie?
- Gdzie i co rok, przed gankiem. Pietrka ino patrzeć z lasu, przywiezie gaci jodłowej i świerczaków, zaś Jagustynkę z Józką zarno po obiedzie pchnęłam po ziela na wianki.
- A świece, lichtarze macie to już?
- Jambroży przyobiecał przynieść z kościoła wczesnym rankiem.
- U kogóż to jeszcze będą stawiali ołtarze?
- Po naszej stronie u wójta, zaś po tamtej u młynarza i przed Płoszkami.
- Pomogę wam, wstąpię jeno do pana Jacka i przed zmierzchem przyjdę.
- Każcie Weronce, by zaraz z rana przyszła pomagać!
Kiwnął głową i poszedł już prosto do Stachowej rudery.
Pan Jacek siedział na progu, jak zawdy, papierosa palił, bródkę skubał i przewłóczył oczyma po rozkołysanych zbożach, i za ptakami patrzył.
Zaś przed chałupą i pod trześniami leżało już parę tęgich chojarów i kupy wierzchołów i gałęzi, stary Bylica kole nich łaził, wymierzał toporzyskiem, gdzie jaki sęk odciupnął siekierą i cięgiem mruczał:
- I tyś przyszedł na nasze podwórko... juści... galantyś, widzę... Bóg ci zapłać... zaraz cię Mateusz do ostrego kantu wyrychtuje... na przyciesie zdatnyś... sucho miał będziesz, nie bój się...
- Jakby do żywej osoby mówi - szepnął zdziwiony Rocho.
- Siadajcie. Z radości w głowie mu się pomieszało, całe dnie tak przesiaduje przy drzewie. Słuchajcie no.
- A i ty wystałaś się, chudziaczko, w boru, to se teraz odpoczniesz... juści, nikto cię już nie ruszy!.. - gadał stary gładząc miłosnymi rękoma żółtą, złuszczoną korę sosny.
Polazł do najgrubszej, zwalonej na dróżkę, kucnął przed przekrojem i patrząc z lubością na żółte, nabrzmiałe żywicą słoje, mamrotał:
- Tylachnaś, a dali ci radę! co? Żydy by cię do miasta wywiezły, a tak Pan Jezus pozwolił, co u swoich ostaniesz, u gospodarzy, obrazy na tobie powieszą, ksiądz cie wodą święconą skropi, juści... co?...
Pan Jacek jeno prześmiechał się z tego nieznacznie i pogadawszy cosik z Rochem, wziął skrzypki pod pachę i miedzami ruszył ku borom.
Rocho zaś potem u Weronki siedział wysłuchując różności.
Na świecie miało się już pod wieczór, upał przechodził, a nawet już od łąk przewiewały chłodnawe ciągi, wiater też niezgorzej jął dmuchać od samego południa, że żytnie pola, rdzawe od młodych kłosów, toczyły się skłębione kiej wody, raz po raz zakolebały się gwałtownie, zakręciły wirem i chlustały ku drogom i miedzom, jakby już ino, ino wylać się miały; ale jeno tłukły płowymi grzywami o ziemię i poddawały się w tył, kiej stado źrebców dęba stających. Wiater z różnych stron parł na nie i miotał kiejby la zabawy, że wzburzone znowu hulały po zagonach pełne gurb płowych, zielonych zatok, rdzawych smug i chrzęstu, i trzepotów. Skowronki wydzwaniały wysoko, czasem stado wron przeciągnęło, ważąc się na wietrze i spadając odpoczywać na rozkołysanych drzewinach. Słońce już czerwieniało opuszczając się coraz niżej i po całym świecie, po polach rozkołysanych i po sadach trzepoczących się niby stada na uwięzi rozlewał się z wolna czerwonawy brzask kończącego się dnia.
Zaś z powodu jutrzejszego święta ludzie wcześniej schodzili z pól, kobiety wiły wianki przed chałupami, dzieci znosiły naręcza tataraku, przed Płoszkami i młynarzem stożyły się brzeziny i świerki, które wkopywali, kaj miały się stawiać ołtarze, gdzie już i dzieuchy maiły ściany, drogę też miejscami równali zasypując wyboiska, któraś też jeszcze prała nad stawem, że ino kijanka trzaskała i gęsi strachliwie gęgały.
Rocho właśnie zbierał się wyjść od Weronki, kiej na topolowej we srogiej kurzawie ukazał się ktosik pędzący na koniu. Wstrzymywały go nieco wozy ze Stachowym drzewem, że polem chciał objeżdżać.
- Te! konia ochwacisz, kaj ci tak pilno! - krzyczeli.
Wyminął ich jakoś i pognał do wsi z całych sił, jaże koniowi zagrała wątroba.
- Hej! Adam, poczekaj no! - wołał Rocho.
Kłębiak wstrzymał się nieco i jął krzyczeć z całych sił:
- A to nie wiecie, jakieś zabite leżą w boru! Jezus, zatkało me całkiem. Konia pasłem na smugu i jużeśmy z Gulbasiakiem jechali do dom, aż tu przed Borynowym krzyżem koń się rzucił w bok, jażem bęcnął na ziem. Patrzę: ki licho strachnęło konia? a tu jakieś ludzie w jałowcach leżą... Wołalim, a oni nic, leżą kieby pomarłe...
- Głupi, będzie tu cudeńka rozpowiadał! - zawrzeszczeli.
- Obaczcie sami: leżą tam! Gulbasiak też widział, jeno co ze strachu w las pognał do komornic, które susz zbierały. Nieżywe leżą.
- W imię Ojca i Syna, to jedźże do wójta powiadomić!
- Wójt jeszcze z miasta nie przyjechali - rzekł ktosik.
- To sołtysowi dać znać!... kole kowala drogę poprawia z chłopakami!... - wołali za nim, bo już ostrym galopem się puścił.
Juści, co po wsi w ten mig się rozgłosiło o pomordowanych, wrzask się czynił zgrozy pełen i bieganina, ludzie jaże się żegnali z przerażenia. A nim słońce zaszło, z pół wsi wyległo na drogi. Ktoś dobrodzieja uwiadomił, że wyszedł przed plebanię rozpytywać, kupą już tam szli niemałą, rając z cicha, młodsi puścili się nieco naprzód topolową, a wszyscy z wielką niecierpliwością czekali na sołtysa, któren wozem pojechał zabierając ze sobą Kłęba i parobków.
Długo czekali, bo dopiero o zmierzchu powrócił; ale ku niemałemu zdumieniu wójtowymi końmi i bryką. Zły był jakiś, bo srodze klął i podcinał szkapy, ani myśląc przystawać przed ciżbą, ale ktoś konie za uzdy chwycił, że musiał przystanąć i rzekł:
- Juchy te chłopaki, wymyśliły sobie co niebądź la zabawy. Żadnych zabitych nie było w lesie, ludzie se jakieś spały pod krzakami. Złapię Kłębiaka, to ja mu dam strachania. Spotkałem po drodze wójta i zabrałem się z nim, to cała historia. Wio! maluśkie!
- A cóż to, wójt chory, że leży kiej baran? - pytał ktoś zaglądając do wasąga.
- Śpik go zmorzył i tyla! - śmignął konie i już kłusem ruszył.
- Ścierwy te wisusy, żeby taką rzecz wymyślić!
- Gulbasiaka to sprawka, on pierwszy do psich figlów!
- Rzemieniem by ich złoić, co mają ludzi trwożyć po próżności!
Wyrzekali z oburzeniem, rozchodząc się z wolna po chałupach.
Jeszcze gdzieniegdzie stojali kupkami nad stawem sczerwienionym od zórz, gdy się pokazały komornice z ciężkimi brzemionami drzewa na plecach. Kozłowa szła na przedzie, jaże wpół zgięta pod ciężarem, i dojrzawszy ludzi wsparła się brzemieniem o drzewo.
- Sołtys waju dobrze ocyganił! - powiedziała ledwie zipiąc z utrudzenia. - Zabitych w lesie nie było, to prawda, ale może co gorszego.
I skoro zebrało się więcej ludzi, zwabionych jej głosem, puściła ozór:
- Wracalim podleśną drogą ku krzyżowi, aż tu Gulbasiak leci naprzeciw i krzyczy zestrachany: Pod jałowcami jakieś zabite leżą! Zabite, to zabite, myślę, ale warto zawdy obejrzeć Poszliśmy... widzim z dala, prawda, leżą jakieś ludzie kieby nieżywe... jeno im kulasy sterczą spod jałowców. Filipka me ciąga, by uciekać... Grzelowa już pacierz trzepie i mnie też mróz po plecach chodził, alem się przeżegnała, podchodzę bliżej... patrzę... a to pan wójt leży przez kapoty, a pobok Jagusia Borynowa... i śpią se w najlepsze. Spili się w mieście, gorąc był, to se chcieli wypocząć w chłodzie i pojamorować. Jaże buchała od nich gorzałka! Nie budzilim: niech świadki przyjdą, niech cała wieś obaczy, co się wyprawia! Wstyd mówić, jak była rozdziana; jaże Filipka z litości przyokryła ją zapaską. Czysta sodoma. Stara jestem, a jeszcze o takim zgorszeniu nie słyszałam. Sołtys zaraz przyjechał i budził, Jagna w pola uciekła, zaś pana wójta ledwie na wóz wdygowali, spity był kiej świnia!
- Jezus, tego jeszcze w Lipcach nie bywało - jęknęła któraś.
- Żeby to parobek z dziewką, ale to gospodarz, ociec dzieciom i wójt!
- A Boryna ze śmiercią się mocuje, wody mu nie ma kto podać, a ta...
- Ja bym ją ze wsi wyświeciła! ja bym ścierwę rózgami pod kościołem siekła! - zaczęła znowu wrzeszczeć Kozłowa.
- Zgorszenie samo krzyczy; co tu dodawać? - uspokajały ją kobiety, załamując ręce.
- A kaj Dominikowa?
- Z rozmysłem ją w mieście ostawili, bych nie przeszkadzała...
- Jezu, strach pomyśleć, co się. wyprawia teraz na świecie!
- Taki grzech, takie zgorszenie, dyć wstyd na całą wieś padnie!
- Jagna się ta osławy nie boja, jutro gotowa to samo robić:
Wyrzekali po chałupach, załamując ręce, że już z tej zgrozy i oburzenia co miętsze kobiety płakały spodziewając się kary srogiej od Boga na wszystkich ludzi. Cała wieś się trzęsła od gadań i lamentów.
Tylko jedne chłopaki, co się były zeszły na most, wzięły Gulbasiaka rozpytywać podrobno i prześmiewały się z całej historii.
- To ci kokot z wójta, no! to chwat! - śmał się Wachnik Adam.
- Odpokutuje jeszcze za te jamory: kobieta łeb mu obedrze!
- I z pół roku nie przypuści do siebie.
- Po Jagusi to i nieśpieszno mu będzie do swojej.
- Psiachmać, la Jagny każden by się ważył na wszystko...
- Jeszcze by! kobieta kiej łania, że nie wiada, czy nalazłby śliczniejszą w jakim dworze: ledwie spojrzy na człowieka, a już ciągotki biorą.
- Miód, nie kobieta, nie dziwno mi też, co Antek Boryna...
- Dajta spokój, chłopaki! Gulbasiak łże jedno, Kozłowa drugie, a baby przez zazdrość jeszcze dokładają, zaś po prawdzie to nie wiadomo, jak było... Na niejedną pyskują, choć najpoczciwsza - zaczął mówić Mateusz jakimś smutnym i wielce strapionym głosem, ale nie skończył, gdyż się zjawił między nimi Grzela, wójtów brat.
- Cóż? Pietr śpią jeszcze? - pytali ciekawsi.
- Brat mój rodzony, ale kto tak robi, psem mi jest od dzisiaj! Ale ta ścierwa wszystkiemu winowata! - wybuchnął wściekłością.
- A nieprawda! - wrzasnął naraz Pietrek, parobek Borynów, przedzierając się z pięściami do Grzeli - któren tak szczeka, łże jak pies!
Zdumieli się tą niespodzianą obroną, a on wytrząchając pięściami krzyczał:
- Wójt jeno winien! To ona mu korale zwoziła? ona go do karczmy ciągała? ona po całych nocach w sadzie warowała, co? Dobrze wiem, jak przyniewalał i kusił; A może i jakich kropli jej zadał, by mu się nie oparła!
- Obrońca zapowietrzony! nie ciep się tak, bo obertelek zgubisz.
- Dowie się, co ją bronisz, to ci zasługi podniesie.
- Albo jakie portki po Macieju ochfiaruje!
Aż się pokładali ze śmiechów i przekpiwań.
- Chłop za nią nie stanie się upomnieć ani kto drugi, to ja bronił będę... A będę, psiakrew, i niech jeszcze usłyszę złe słowo, pięści nie pożałuję... Pyskacze juchy, kieby się to przytrafiło z którego siostrą albo kobietą, to by mordy stulili!
- Zawrzyj i ty pysk, parobie jeden! nie twoja sprawa, pilnuj se końskich ogonów! - gruchnął na niego Stacho Płoszka.
- I bacz, byś czego przódzi nie oberwał - dodał Wachnik.
- A od gospodarzy ci zasie, kołtunie jeden! - dorzucił jeszcze któryś na odchodne.
- Gospodarze parszywe, dziedzice ścierwy! Ja służę, ale kryjomo ćwiartek nie wynoszę do Żyda ni z komory niczegój nie porywam! Jeszcze me nie znacie! - krzyczał za odchodzącymi śpiesznie, bo nijako się im zrobiło, że nie odzywając się już na jego wrzaski, porozchodzili się po chałupach.
Wieczór się już zrobił, jeno że jakiś wietrzny i dziwnie jasny; dawno bowiem było po zachodzie, a na niebie jeszcze leżały szerokie zatoki zórz krwawych, kieby mrowiska porozrywane, i wzbierały z wolna wielgachne chmurzyska. Jakiś niepokój rozwiewał się nad światem, wiater pohukiwał wysoko, że tylko co najwyższe drzewa szarpały się wierzchołkami; ptaki jakieś z wrzaskiem przeciągały niedojrzane, gęsi też nie wiada czemu krzyczały po obejściach, a psy ujadały kiej wściekłe, wybiegając aż na pola. Zaś w chałupach też było podobnie, bo po kolacji nikto w izbach nie ostał ni na progach siadał, jak zwyczajnie: wszyscy do sąsiadów szli kupiąc się przed opłotkami, a z cicha poredzając.
Wieś była kiej wymarła; nie rozlegały się śmiechy ni śpiewki, jak zawdy w ciepły wieczór, bo wszystkie szeptem raili strzegąc się dzieci i dzieuch i wszystkich przejmowało jednakie oburzenie i zgroza.
U Hanki też się zebrało na ganku parę kum: przyleciały się nad nią użalać i co nowego o Jagnie dowiedzieć. Poczynały z różnych stron, ale Hanka odrzekła smutnie:
- Wstyd to i obraza boska, ale i niemałe nieszczęście.
- Pewnie, a jutro cała parafia będzie o tym wiedziała.
- I zaraz powiedzą, że co najgorsze, to w Lipcach się staje.
- I na wszystkie lipeckie kobiety wstyd padnie.
- Bo wszyćkie takie święte, że niechby je kto tak przyniewalał, to samo by zrobiły! - zaszydziła Jagustynka.
- Cichocie, nie pora na prześmiechy! - zgromiła ją Hanka wyniośle i już ani słowem się nie ozwała.
Jeszcze ją dusił wstyd, ale gniew, co ją zrazu chwycił na Jagnę, już się kajś zapodział, że skoro kumy się porozchodziły, zajrzała na drugą stronę, niby to do Macieja, ale dojrzawszy Jagusię śpiącą w ubraniu przywarła drzwi i po omacku rozebrała ją starannie.
- Niech Bóg broni takiej doli! - myślała potem z dziwną litością i jeszcze parę razy tego wieczora zaglądała do niej.
Jagustynka musiała cosik zmiarkować, bo rzekła jakby niechcący:
- Jagna bez grzechu nie jest, ale wójt najwinniejszy.
- Prawda, i jemu powinni zapłacić za wszystko, jemu! - przytwierdzała tak zajadle Hanka, jaże Pietrek spojrzał na nią dziękczynnie.
I dobrze utrafiły, bo do późna w noc stary Płoszka i Kozły latały po wsi podburzając ludzi przeciw niemu. Płoszka nawet do chałup zachodził i niby to żartami gadał:
- Udał się nam wójt, w całym powiecie nie najdzie większego chwata!
A że jakoś nie bardzo mu basowali, do karczmy pociągnął. Było już tam kilku pomniejszych gospodarzy, postawił im gorzałki raz i drugi, aż kiej się podcięli, swoje jął wykładać:
- Wójt nam się sprawia? co?
- Nie pierwszyzna mu przecież! - rzucił ostrożnie Kobus.
- Trzymam o nim swoje i nie puszczę z gęby, trzymam! - mruczał podpiły zdziebko Sikora wspierając się ciężko na szynkwasie.
- Trzymaj se i co drugiego w zębach: nikto ci nie wydziera! - buchnął Płoszka i już cicho jął podjudzać na wójta prawiąc, jaki to zły przykład la ludzi daje, jaki wstyd przez niego i różne różności.
- Trzymam i o tobie swoje, jeno ci nie powiem - mruczał znowu Sikora.
- Zwalić go z urzędu, to jedyna rada, zaraz mu trąba zmięknie! - prawił stawiając nową kwaterkę. - Posadzilim go na wójtostwie, to mocnim i zesadzić! To, co dzisiaj zrobił, wstyd la całej wsi, aleć gorsze robił, z dziedzicem zawdy trzymał na szkodę gromady, szkołę chce w Lipcach stawiać, Miemców na Podlesie to on pono dziedzicowi naraił. A hula cięgiem, pije, stodołę sobie postawił, konia przykupił, mięso co tydzień jada i herbatę pija - za czyje to pieniądze? co? Juści, nie za swoje, jeno za gromadzkie...
- To trzymam, co świńtuch jest wójt, ale i ty byś swojego ryja chciał wsadzić do koryta! - przerwał mu mamrot Sikory.
- Spił się i bele co powiada:
- Swoje trzymam, że cię na wójta nie wybierzem!
Odsunęli się od niego i cosik długo w noc uredzali. Zaś nazajutrz jeszcze rozgłośniej jęli rozgadywać całą historię, bo ksiądz zabronił stawiania ołtarza przed wójtem, jak to co rok bywało. Juści, co się wszystkiego dowiedział i zaraz rano kazał wołać Dominikową, która była dopiero o północku wróciła, i taki był zły, że organistę zwymyślał, a Jambroża cybuchem przekropił.
Ów dzień Bożego Ciała przyszedł był, jak i poprzednie, wielce pogodny, jeno dziwnie duszący i cichy; najmniejszy powiew nie przewiewał nad ziemią, słońce zarno od wschodu jęło prażyć niemiłosiernie, że w rozpalonym i suchym powietrzu liście mdlały powiędłe i zboża się kłoniły bezwładnie, piasek parzył w nogi kiej zarzewie, zaś ze ścian ściekały żywice, żarem wytopione.
Folgował se Pan Jezus i prażył coraz mocniej, ale naród jakby na to nie baczył; gdyż już od samego świtania rejwach się czynił na wsi i sroga krętanina: szykowali się do kościoła, a dziewczyny, które miały nosić feretrony i sypać kwiatem przed dobrodziejem na procesji, biegały kiej oparzone jedne do drugich przymierzać stroiki, a czesać się i cudeńka wygadywać między sobą, zaś starsi na gwałt stroili ołtarze; stawiali u młynarzów, przed plebanią, zamiast u wójta, i przed Borynami, że Hanka wraz z domownikami już od świtu pomagała Rochowi.
Skończyli też prawie pierwsi, a tak pięknie przybrali, jaże się ludzie zdumieli powiedając, co nawet piękniejszy od młynarzoweg...
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<