Strona
główna »
Matura cd »
Ściągi z polskiego wypracowania z polskiego »
Wypracowania z polskiego - spis
»
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<
Wypracowanie to zostało zamieszczone automatycznie poprzez
przekonwertowanie plików DOC na TXT. Skutkiem czego niektóre wypracowania są
zamieszczone w nieestetyczny sposób za co bardzo przepraszamy wiąże się to z
brakiem tabel i formatowania tekstu w plikach txt jak to ma miejsce w
oryginalnych plikach doc zamieszczonych na płycie. Zamieszczone wypracowanie
jest jedynie elementem informacyjnym i potwierdzającym wielkość naszego zbioru.
Poniżej przedstawione jest jedynie początkowa część wypracowania
znajdującego się na matura cd.
Oczywiście nie przedstawiamy całości
w celu zabezpieczenia się przed kopiowaniem.
Któregoś z dni następnych Judym w towarzystwie Korzeckiego udał się do samego Kalinowicza. Była to chytra machinacja, istna konstrukcja inżynierska przedsięwzięta w celu zapoznania się z figurą decydującą.
- Któż jest Kalinowicz? - pytał Judym zmierzając ulicą, która prowadziła do mieszkania jednej z potęg Zagłębia.
- Tego nie wiedzieć! Takich rzeczy elementarnych nie wiedzieć! No, rozumie się, że inżynier, ale wielki.
- To dopiero... Dlaczegóż dziś koniecznie mamy iść do niego!
- Dlatego, że tak rozkazuje chytrość tudzież przebiegłość.
- Zanosi się na burzę. Jest parno jak w piekle mówił Judym. Po chwili dodał:
- Wolałbym dostać batem od ciotki Pelagii, niż iść dzisiaj z tą wizytą.
- Idźcie, będzie burza - mówił Korzecki rozglądając się po okolicy.
Stali na wzniesieniu. W głębi leżało miasto. Były to szeregi domów jednakowych, czarnych, zadymionych. W małej stosunkowo odległości z wielkich pieców wybuchały ognie jak z krateru wulkanów. Wicher porywał ich płaty, jakby je od masy udzierał i chciał cisnąć na miasto.
Drzewa zasypane kurzem i dymem wyglądały niby robotnicy. Zieloność murawy była obleczona żałobnym pokrowcem.
Za lasami i łańcuchem wzgórz rozciągała się na horyzoncie stalowa chmura z ciemnymi w sobie dołami. Szła wolno. Leciał od niej zimny wicher. W pewnych sekundach przycichał. Zdawało się, że łazi około murów, snuje się pod płotem, zagląda do ścieków i siada na drzewach drżących wierzchołkami niespokojnie i w bojaźni. Czasami pędził w cwał środkiem bezludnych ulic z hukiem i gwizdaniem, jak najezdnicza awangarda wojsk, które z dala ciągną. Naokół widać było kominy i kominy. Waliły się z nich pochyłe dymy szarpane przez wicher.
Z wyschłych bajor, zalegających całą długość i szerokość ulic, zrywały się co chwila góry śniadego kurzu, mknęły ponad domy, ponad dziwaczne retorty fabryk i ciskały się z wysoka na mieszkania ludzkie. Te latające błota zasłaniały co chwila miasto smutne dla oczu, dziwaczne, nieprawidłowe i zimne jak geszeft pieniężny.
Za nim na pewnej wyniosłości stał w cienistym ogrodzie „pałac” dyrektora. Gdy wchodzili po wąskich schodach wysłanych dywanem, Korzecki przesadnie idąc z boku, żeby zaś nie nastąpić na ten chodnik, mówił półgłosem:
- Teraz zbierzcie wszystkie siły, albowiem nadszedł czas próby...
Wprowadzeni przez lokaja do mieszkania, znaleźli się w salonie, którego okna wychodziły na miasto. Miękki, puszysty dywan tłumił echo ich kroków Rolki krzeseł wyściełanych atłasem ginęły w nim zupełnie i toczyły się bez szelestu. Na ścianach wsiały obrazy i sztychy w ramach niesłychanie szerokich i „bajecznie” ozdobnych.
Korzecki usiadł na fotelu ze skromną minką i przybrawszy pobożny wyraz prezentował Judymowi oczami sufit i tapety. Idąc mimo woli za tą wskazówką doktor zobaczył malowidło wyobrażające jakiś pejzaż z ruinami i pastuszkiem.
Zanim wszakże zdążył przyjrzeć się tapetom, ozwał się we drzwiach głos gospodarza:
- Szanownego inżyniera dobrodzieja, gościa miłego a rzadkiego...
Korzecki przywitał się z wchodzącym i zaraz głosem pełnym powagi wymówił nazwisko towarzysza:
- Doktór Judym.
Gospodarz wyciągnął rękę i uścisnął podaną prawicę z ukłonem, który go ze względu na tuszę musiał kosztować nieco fatygi. Zajęli atłasowe miejsca, pogrążyli nogi w miękkościach dywanu i toczyli rozmowę de nihilo , to jest o przedmiotach nie mających najmniejszej wartości. Mówiono o fizjonomii okolicy, o warunkach klimatycznych i higienicznych Zagłębia oraz o tym podobnych romansach. Gospodarz był to pan wyniosły i prawie otyły. Czaszkę miał nagą, błyszczącą i mocno sklepioną. Taki czerep mógłby dźwigać przyłbicę z żelaza. Nastroszone i w górę zadarte wąsy pasowały do niej także bardzo. Nos prosty, oczy duże, srogie pod krzaczastymi brwiami, znamionowały krew szlachecką silnie pulsującą w żyłach. Delikatność obejścia, miękkie ruchy zdawały się być utrudniającymi dla tej figury potężnej. Niemniej - płaty szerokie świetnego kortu, obejmujące kadłub jej i nogi, sprawiały efekt odzieży przypadkowej i tymczasowo narzuconej.
Korzecki rozglądając się z szacunkiem po salonie nachylił, się w kierunku jego właściciela i szepnął:
- Widzę coś nowego...
- No, co?
- Jakaś niewielka sztuczka, ale aż oczy bolą.
- Ten zegar?...
- To, to!
- Kupiłem go - rzekł dyrektor z satysfakcją ukrywaną dyskretnie - w Monachium. Szczerze mówiąc, za bezcen.
Po chwili dodał:
- Za bezcen!
Wstał wkrótce i ułatwił gościom zbliżenie się do zegara empire stojącego pod kloszem na gzymsie konsoli. W istocie było to coś bardzo ładnego w skromności swych linii i naiwności płaszczyzn
- No, a Uhde oprawiony? - żywo zapytał Korzecki.
- A jakże, a jakże! - i powiem koledze - bajecznie. Chcecie może zobaczyć?
- Ależ, jeśli łaska...
- Proszę, proszę tędy.
- Jakże panna Helena, czy wciąż jeszcze zajęta Ropsem?
- A tak, ona swym Ropsem... proszę panów tędy...
Wszyscy trzej weszli do sąsiedniego gabinetu urządzonego z przepychem. Zaściełał go dywan i wypełniało mnóstwo sprzętów, nad którymi królowało niejako wspaniałe biuro. Kandelabry, figurynki, fotografie w ramach stojących, przyciski i mnóstwo książek - piętrzyło się na nim. Ściany zawieszone były malowidłami i rysunkami, a biblioteka, rzeźbiona misternie, połyskiwała od złoconych tytułów.
- Widziałeś pan to głupstewko?
Korzecki przymrużył powieki i z wyrazem najgłębszej ciekawości badał wskazany obrazek.
- Kupiłem tę sztuczkę w Mediolanie, w tej, wiecie panowie, budzie, co to Cenacolo Vinciano. Otóż zaszedłem tam... Był upał. Za oknem, słyszę, musztruje jakiś oficerek z wrzaskiem oddział tych rycerzy, których później rozmiata jak śmiecie byle Menelik... Patrzę, że kopiuje Wieczerzę jakiś młody włochino. Śliczny, szelma, jak najcudniejszy obraz. Włosy na łbie wzburzone, nos, panie, usta, oczy jak u jastrzębia. Maluje, maluje... Przyskoczy do swych sztalug i tnie pędzlem, ale to w całym znaczeniu tego wyrazu - tnie. Widzę - zrobił tylko jedną figurkę, a reszta ledwo, ledwo naszkicowana. To mię, powiem panom, tak uderzyło, że tysiąc razy bardziej niż oryginał. Co za wyraz, co za twarz! Jak te oczy patrzą! To jest przecie apostoł... I nie tylko apostoł, ale człowiek, który z boleścią pyta: „Czy ja cię mam wydać, Mistrzu i Panie?” Ani sposobu wytrzymać; mówię do tego malarzyka.
- Signore pittore, quanto tego ten cndro ?
Spojrzał na mnie i mruknął, że jeszcze nie namalowane. Gadam mu, jak umiem, że mi jest wszystko jedno, pokazuję mu palcem na tego apostoła i krzyczę, że go chcę mieć i takiego, jak jest. Łypnął tylko okiem jak wilk i maluje dalej. Kiedy ja znowu do niego, warknął:
- Mille lire...
- O - mówię - signore pittore to trochę molto.
Wreszcie targ w targ wpakowałem bestii sześćset franków i zabrałem obraz ledwo podmalowany Tu w domu wystrzygliśmy z córką tylko naszego apostoła, a resztę się wyrzuciło. Ale co to za fizys! Nieprawdaż?
- O tak, w istocie... Jest to coś, coś...
Korzecki nachylił się do Judyma i szepnął mu do ucha w taki sposób, że gospodarz słyszał wyrazy:
- Prawda, z jakim smakiem urządzone mieszkanie?
Dyrektor uśmiechnął się pod wąsem i mówił:
- Ech, ze smakiem... Pochlebstwa... Jakkolwiek, aby, aby... Trudnoż mieszkać po naszemu, po sarmacku.
Ośmielony słowami Korzeckiego prowadził gości do następnego salonu, który nazwał „pracownią”.
- Ale mieliśmy zobaczyć Uhdego! - przypominał pochlebca.
- Właśnie... w pracowni.
Kiedy tam weszli, na spotkanie ich wstała zza szerokiego stołu młoda panna, lat może dziewiętnastu, w sukni różowej i tak lekkiej, że dozwalała nie tyle widzieć, ile odczuwać śliczne kształty. Włosy miała jasne, prawie białe, o kolorze połyskującym świeżo heblowanego drzewa świerku - oczy błękitne, tak samo jak ojciec, tylko bez surowości i zimna tamtych. Z dala wywarła na Judyma dziwne wrażenie róży ledwo, ledwo rozkwitłej. Coś pisała czy rysowała. Nieoczekiwane wejście obcych panów trochę ją zmięszało. W prawej ręce ściskała bezradnie ołówek i dopiero witając przybyłych zmuszona była rzucić go na stół. Spotkanie jej w pracowni uwolniło Judyma i Korzeckiego ad zwiedzania dalszych ubikacji apartamentu.
Wrócili do pierwszego salonu. Panna Helena szła z Korzeckim rozmawiając swobodnie i życzliwie.
Twarz jej ładna, okrągła, kwitnąca od rumieńców, które ciągle ukazują się i znikają, zwracała się w jego stronę i jasne, niespokojne oczy wpatrywały się z natarczywą ciekawością. Korzecki w jej towarzystwie spochmurniał, jakby się raptem zestarzał. Mówił głosem oziębłym, bez sarkazmu i złośliwości. Patrzał na
nią w zamyśleniu, ale z pewnym rodzajem niechęci. Judym wysłuchując z fałszowaną uwagą zdań dyrektora o rozwoju przemysłu w Zagłębiu, słyszał urywki dialogu tamtych dwojga. Obijały się kilkakrotnie o jego uszy nazwiska: Ruslkin , Maeterlinek.
Zanim wszakże zdołał pochwycić sens tej rozmowy, wszedł do salonu młodzieniec lat dwudziestu paru i witał się z Korzeckim za pomocą silnego wstrząsania jego prawicy.
Za chwilę przedstawił się Judymowi:
- Kalinowicz.
„Zapewne syn...” - pomyślał doktor:
Młody zwrócił się do Korzeckiego z widoczną satysfakcją i zawiązał z nim rozmowę. Panna Helena przysłuchiwała się jej także, a nawet stary dyrektor zwrócił wkrótce w tamtą stronę swoje krzesełko. Judym onieśmielony i pełen dziwnego smutku słuchał szelestu wyrazów, ale uczuciami błądził daleko. Zdawało mu się, że słyszy dziwny, piękny śpiew, tak jakby jedną z pieśni Griega , oddalającą się w górach wysokich i, szczególna rzecz, w pewnej miejscowości na Righi, pod samotnym szczytem Dossen, gdzie był raz w życiu.
„Kto to śpiewa i dlaczego to właśnie?” - marzył ustawiając swe nogi na puszystym dywanie w sposób, o ile to było w jego mocy, ozdobny.
- Ani myślę uznawać się za zwyciężonego! -,wołał młody człowiek. - Ani trochę! Tego pan nie dowiedzie! Istnieją na pewno kryteria dobra i zła.
- A... skoro istnieją... - z cicha mówił Korzecki.
- Wiemy przecie, że niewolnictwo jest formą życia, do której wracać nie należy. Pan wiesz to samo i tak samo jak ja. I każdy człowiek...
- Więc cóż z tego?
- Nasza świadomość jest już kryterium. Dobro społeczne...
- Właśnie: dobro społeczne! Zawsze to mówimy i jakoby wiemy, co to jest szczęście i dobro społeczeństwa, ale nigdy nas nie zajmuje szczęście jednostki.
- O, to to! Szczęście pojedynczego człowieka, jednostki... - wtrącił dyrektor machając ręką.
- Szczęście jednostki musi być podporządkowane dobru ogółu.
- To jest właśnie mowa przemocy nad duszą człowieka... - mówił Korzecki porozumiewając się oczyma z dyrektorem. Szatański uśmiech jak błysk iskierki elektrycznej latał w jego oczach i na wargach. Ileż to ludzi święta inkwizycja spaliła na stosie dla tej zasady, dla tego kryterium.
- Święta inkwizycja! - pienił się młody. - Co pan za rzeczy wywłóczy; u licha! Ale co to jest szczęście jednostki? Niech no mi pan na to odpowie! Ja tego nie rozumiem.
- Istotnie, jest to coś tak od nas dalekiego, że pan tego nawet wcale nie rozumie. Coś, czego wcale nie znamy... O czym mówił Leopardi, że „jego lubej mary już nie nadzieja znikła, lecz pragnienie...” To jest jasna łąka, kwiatami zasłana, gdzie dusza ludzka może stawiać krok swój swobodny... Możność uczynku, mówienia, myślenia, a przynajmniej czucia, przynajmniej wzdychania według swej woli. Szukanie zadowolenia...
- Rozumiem : hedone .
- Masz pociechę, znowu jakieś hedone!
- Rozumie się. Ale tylko jedna uwaga. Chory umysłowo z manią prześladowczą albo jeszcze lepiej: samobójczą - szuka zadowolenia w dążeniu, na przykład, do wydłubania sobie oka. Czy mamy prawo zezwolić, żeby znalazł to zadowolenie?
- Człowiek chory umysłowo podlega fatalnej sile, która, rzecz prosta, do góry nogami wywraca jego myśli i uczucia, która... Ale, panie, jaki to zły przykład!
- Dlaczego?
- Niech sobie pan przypomni tego doktora, co to zdjął pierwszy kajdany z nóg i rąk obłąkanych . Bo nie wiem, czy panu wiadomo, że niegdyś „kryterium” nakazywało trzymać chorego w kajdanach. Później nakładano im kaftan i zamykano w celi. Obecnie wynaleziono zasadę: no restrain. Ja mam nadzieję, że
kiedyś pobyt w szpitalu obłąkanych będzie prawie wolnością, że tam nieszczęsna chora głowa będzie snuła swe marzenia bez przeszkody.
- No, ja nie znam się na tych subtelnościach. Ale weźmy inny przykład: wychowanie dzieci. Najmilsze zadowolenie, gdy byłem w szkole, dawały mi „wagary”, rozkosz prawie, jakieś szczytne oszukanie belfra, jakieś „nabieranie”, „ściąganie”...
- Tak, tak... Wychowanie. Jeszcze niedawno Wincenty Pol wzdychał, a jego czytelnicy również, nad metodą kształcenia dorosłych Benedyktów Winnickich za pomocą batoga, za pomocą wsypywania im pro memoria na kobiercu. Pan już nie zgodziłby się na system pana Wincentowy?
- On nie, ale ja.... kto wie... - westchnął dyrektor.
Młody człowiek spojrzał na ojca z uśmiechem i szczególnym przymrużeniem powiek.
- Pan by się już nie zgodził. Jesteśmy stamtąd o tysiąc mil w kierunku... jasnej łąki. To samo z tym wychowaniem maleńkich ludzi. Jesteśmy o tysiące mil od chederów, które lokują się, być może gdzieś w sąsiednim domu. Ta sprawa wychowania dzieci pędzi jak pociąg. Widziałem dobrze szkoły szwajcarskie...
- Gdzie istnieje przymus szkolny.
- Gdzie sześcioletnie dziecko z największą przyjemnością idzie do wspólnego domu zabawy. Opowiadają mu tam cudowne baśni. Zawiera tam pierwsze w życiu znajomości i doznaje tajemnych pierwszych rozkoszy poznawania. Ale i z tej szkoły myśl idzie dalej.
- A idzie dalej... Nie ulega jednak wątpliwości, że wyuczenie się abecadła, sylabizowanie i bazgroły kaligraficzne - jest to męka.
- W chederze... jeszcze jaka! Jaka piekielna!
- W szkole również. A tej torturze dziecko musi być poddane. Każde, które tylko przyjdzie na świat i dożyje wieku właściwego. Cierpienie! Wszelka praca jest cierpieniem. Cóż tu mówić! Taka sprawa higieny. Za pomocą czego mogą zwalczyć w naszych miasteczkach epidemię? Rozumie się, że za pomocą przymusu. Co czynić ze zbójami, rzezimieszkami?
- Dajmy pokój zbójom. Ilekroć kto zbyt nastaje na różnych zbójów, takiego doznaję wrażenia, jakby się o coś mścił na nich.
- Więc cóż byś pan z nimi zrobił?
- Ja... ja zrzekam się na to pytanie odpowiedzi. Korzecki mówił to z oczyma płonącymi. Zdawało się, że między jego otwartymi powiekami stoją przezroczyste ognie.
- Dlaczego? - cichym głosem zapytała panna Helena.
- Dlatego, proszę pani... dlatego... Nie umiem na to odpowiedzieć.
- Dlaczego? - nastawała raz jeszcze.
- Nie umiem. Trochę mię głowa boli.
Młoda panna zarumieniła się. Usta jej drgały i wyraz upokorzenia skrzywił je na chwilę. Zapanowało milczenie dość przykre. Słychać było wycie wichru i uderzenia deszczu w szyby wielkich okien. Korzecki zdawał się tego wcale nie odczuwać. Jadowite uśmiechy mieniły się w jego twarzy. Zaczął mówić nie podnosząc oczu:
- Myli się pan twierdząc, że każda praca jest cierpieniem. Wcale tak nie jest. Pomijam to, że w dziedzictwie otrzymujemy po przodkach nałóg do pracy, co możemy stwierdzić na bardzo wielkiej liczbie ludzi bogatych, którzy po całych dniach bezinteresownie pracują, ale weźmy... Weźmy co innego. Wszystkie poświęcenia, trudy, ofiary, bohaterstwa. Mickiewicz mówi - niech pan posłucha tych słów przedziwnie mądrych: „Przez ofiarę ducha rozumiem czyn człowieka który otrzymawszy prawdę, utożsamiwszy się z nią, roznosi ją, objawia, służy jej za organ, za twierdzę i za wojsko, nie zważając na spojrzenia, na głosy i rysy nieprzyjaciela” . Otóż, czy taka „ofiara ducha” jest, czy nawet może być cierpieniem? On sam mówi że to jest „najbaleśniejsza ze wszystkich ofiar”, ale wydaje mi się, że ma na myśli tylko jej wysokość, jej wyniosłość. Człowiek, który utożsamił się z prawdą, musi czuć radość, rozkosz, wtedy nawet, gdy został pobity. Tak przypuszczam. Wtedy nawet, gdy zastał zmiażdżony...
- To chyba paradoks... - rzekł Judym. - Zdaje mi się, że w istocie jest to najboleśniejsza ze wszystkich ofiar.
- Nie sądzę. Taki człowiek w czynie swoim doznaje szczęścia. Objawia prawdę, którą otrzymał, to znaczy wyładowuje szczęście, które w nim jest. W tym musi leżeć takie samo zadowolenie jak w zabiegach i matactwach skąpca albo w szwindlach szachraja giełdowego.
Gdy się ta rozmowa toczyła, huczały ciągle gromy i zbliżający się łoskot burzy wstrząsnął całą kamienicą. Nikt na to uwagi nie zwracał, tylko panna Helena po każdym silniejszym ataku wichru spoglądała w okna. Pociski nawałnicy biły w nie, jakby kilka pięści chciało skruszyć ramy. Było prawie ciemno. Zaczął prać deszcz ulewny, ponury i bezlitosny. Kiedy niekiedy przeraźliwy blask oświecał pokój. Wtedy wszystkie brązy, okucia, świecidła i lśniące powierzchnie rzucały się w oczy i nagle gasły jakby wchłonięte przez szybkie westchnienie, które w głębi piersi twardy strach zapierał.
- Odbiegliśmy od przedmiotu... - rzekł młody. Głos jego wydał się czymś dziwnym w pomruku na pełniającym przestwór.
- Nie odbiegliśmy wcale -- mówił Korzecki, którego burza, widać, podniecała, bo mówił z jakąś wewnętrzną nagłością. - Czy dla człowieka, który otrzymał prawdę, istnieją pańskie kryteria? Czy pan postawisz je na drodze takiego człowieka?
- Rozumie się! Każdego obywatela należy przytrzymać za rękę, gdy coś przedsiębierze, i zapytać, czy działa z pożytkiem, zbadać, czy nie idzie wb...
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<