Strona
główna »
Matura cd »
Ściągi z polskiego wypracowania z polskiego »
Wypracowania z polskiego - spis
»
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<
Wypracowanie to zostało zamieszczone automatycznie poprzez
przekonwertowanie plików DOC na TXT. Skutkiem czego niektóre wypracowania są
zamieszczone w nieestetyczny sposób za co bardzo przepraszamy wiąże się to z
brakiem tabel i formatowania tekstu w plikach txt jak to ma miejsce w
oryginalnych plikach doc zamieszczonych na płycie. Zamieszczone wypracowanie
jest jedynie elementem informacyjnym i potwierdzającym wielkość naszego zbioru.
Poniżej przedstawione jest jedynie początkowa część wypracowania
znajdującego się na matura cd.
Oczywiście nie przedstawiamy całości
w celu zabezpieczenia się przed kopiowaniem.
- Myślałech, żeś gdzie w śniegach uwięzła! - szepnął przekąśliwie.
- Hale, można to przyspieszyć na taką wieję, po omacku szłam całkiem, bo tak ciepie śniegiem, że oczów nie można ozewrzeć, a takie zaspy na drogach, taki mąt, że i na dwa kroki nic nie rozezna przed się.
- Matka w chałupie?
- A juści, gdzie by ta szli na taki psi czas; rano byli u Kozłów, ale z Magdą jest krucho, na księżą oborę patrzy, to i nic poradzić nie poradzili - opowiadała Jagna otrzepując się ze śniegu.
- Cóż tam na wsi? - zagadnął naśmieszliwie.
- Idźcie pytać, to wiedzieć będziecie, po nowinki nie latałam !
- Dziedzic przejechał, nie wiesz to?
- Psu wytrzymać trudno na takiej wiejbie, a dziedzicowi by się tam chciało...
- Kogo mus pędzi, ten i na zakurki patrzał nie będzie...
- Pewnie, jak komu mus... - uśmiechnęła się wątpiąco.
- Sam się obiecał, nikto go nie prosił - powiedział Boryna surowo, odłożył ośnik, wstał z kobylicy i podszedł do okna wyjrzeć, ale na świecie była taka kurzawa, tak kotłowało, że ni płotów, ni drzewin widać nie było.
- Widzi mi się, że śnieg już nie sypie - powiedział łagodniej.
- A nie, kręci ino, rwie, zamiata i tak kurzy, tak ciepie, że drogi nie rozezna - rzekła Jagna, rozgrzała ręce i wzięła się do motania nici z wrzecion na motowidło, stary zaś powrócił do roboty, ale coraz niecierpliwiej spoglądał w okno i nasłuchiwał.
- Gdzie to Józka? - spytał po chwili.
Pewnikiem u Nastki, cięgiem tam przesiaduje.
- Lofer dzieucha, że tego pacierza w chałupie nie usiedzi.
- A bo jej się cni, powiada.
- Ale, zabawy se będzie szukała.
- Tak powiada, by ino się od roboty wykręcić.
- Nie możesz to przykazać?
- Juści, raz to mówiłam abo dwa, pysk na mnie wywarła jak na tego psa, jak wy jej nie przykrócicie, to ona ma gdzieś moje przykazy.
Ale stary puścił mimo uszów te skargi, bo coraz niecierpliwiej nasłuchiwał, cóż kiej żaden głos ludzki nie dochodził ze dworu, wichura ino wyła, przewalała się po świecie, biła niby barami w ściany, aż dom trzeszczał i pojękiwał.
- Pójdziecie to? - spytała cicho.
Nie odrzekł, bo dosłyszał otwieranie drzwi od sieni, jakoż w tej chwili wpadł zziajany Witek i krzyknął z progu:
- Dziedzic już przejechał!
- Dawno? Przywieraj drzwi prędko.
- A dyć jeszcze słychać brzękadła!
- Sam jechał?
- Kiej takie zakurki, żem ino konie rozeznał.
- Bieżyj w ten mig i dowiedz się, gdzie stanął!
- Pójdziecie do niego? - zapytała cicho, z tchem przytajonym.
- Poczekam, aż zawołają mnie, napraszał się nie będę, ale beze mnie przeciech nic nie uradzą...
Umilkli oboje, Jagna motała licząc nici i przewiązując je w pasma, a stary, że mu robota leeiała z rąk z niecierpliwości, rzucił wszystko i zaczął się przybierać do wyjścia, nim jednak skończył, przyleciał Witek.
- Dziedzic siedzą u młynarza w izbie ode drogi, a konie stoją w podwórzu.
- Cóżeś się tak utytłał?
- A bo mię wiater przewrócił w zaspę..
- Pewnie, dobrześ się musiał z chłopakami za łapy po śniegu wodzić!...
- Wiater mię obalił...
- Drzyj obleczenie, drzyj, jak się, jucho, rzemieniem pogrzeję, to zapamiętasz.
- Kiej prawdę mówię... tak wieje, tak ciepie, że ustoić trudno...
- Puść komin, w nocy się dość wygrzejesz, powiedz Pietrkowi, niech się do młocki weźmie, pomóż mu, nie ganiaj po wsi jak ten psiak z wywieszonym ozorem.
- Idę, ino jeszcze drewek przyniesę, bo gospodyni kazała... - szeptał żałośnie i markotnie, że nie mógł opowiadać, co widział na wsi, zakręcił się po izbie, gwizdnął na Łapę, ale pies zwinął się w kłębek i ani chciał słuchać, więc sam poszedł, Boryna zaś, ubrany do wyjścia, łaził z kąta w kąt, poprawiał w kominie, zachodził do stodoły, to oknem wyglądał, to przed dom wychodził i coraz niecierpliwiej czekał, ale nikt po niego nie przychodził.
- Może zapomnieli... - zauważyła Jaguś.
- Jakże, o mnie by zapomnieli...
- Bo wy kowalowi wierzycie, a on cygan najpierwszy...
- Głupiaś, nie powiadaj, na czym się nie rozumiesz...
Zamilkła obrażona, próżno zagadywał łagodnymi słowy, aż w końcu sam się zeźlił, nadział czapę i z trzaskiem poszedł. Jaguś narządziła kądziel, przysiadła się pod okno i przędła spoglądając od czasu do czasu w śnieżycę, srożącą się za oknem.
Wiatr huczał przeraźliwie, śnieżne tumany kłębami jak domy abo jak te drzewa wielgachne, rozstrzępione taczały się po świecie i raz po raz biły w chałupę, aż szystko w izbie dygotało, szczękały miski poustawiane w szafce i kolebały się u pułapu opłatkowe światy. Zimno przejmujące, wiejne tak ciągnęło od okien i drzwi, że Łapa wciąż szukał cieplejszego legowiska, a Jagna przyokryła się w zapaskę.
Witek wsunął się cicho i rzekł nieśmiało:
- Gospodyni !
- Czego?
- Wiecie, a to dziedzice w ogiery przyjechał. Cuganty kiej hamany, kare całkiem, w siatkach czerwonych, z piórami na łbach, a brzękadła na pasach to łyśnią się od złota kiej te obrazy w kościele! A jak szły, to niczym ten wiater !
- Nie dziwota, dworskie przecież, nie chłopskie!
- Jezus, jeszczem takich smoków nie widział!
- Jeszcze by, nic nie robią i na czystym owsie stoją!
- Pewnie, że tak, ale żeby naszą źrebicę wypaść, ogon jej obciąć, grzywę zapleść i sprząc z wójtową siwką, toby tak samo rwały, co? gospodyni...
Pies się zerwał nagle, nastroszył i zaczął szczekać.
- Wyjrzyj no, ktosik jest w ganku.
Ale nim zdążył, jakiś obwalony śniegiem człowiek stanął w progu, pochwalił Boga, otrzepywał czapkę o buty i rozglądał się po izbie.
- Pozwólcie się ogrzać i wytchnąć nieco! - rzekł prosząco.
- Siadajcie, Witek, przyrzuć na ogień - zarządziła zmieszana.
Nieznajomy siadł przed kominem, ogrzał się nieco i zapalił fajkę.
- Borynowy to dom, Macieja Boryny? - zagadnął odczytując z papierka.
- Juści, Borynowy - przytwierdziła ze strachem, bo się jej uwidziało, że to jakiś z urzędu.
- Ojcicc w domu?
- Mój poszli na wieś.
- Poczekam, pozwólcie, że posiedzę przed ogniem, przemarzłem.
- A siedźcie, przeciech ławki ni ognia nie ubędzie.
Nieznajomy zdjął kożuch, ale snadź zimno mu było, bo wstrząsał się cały, zacierał ręce i coraz bliżej przysuwał się do ognia.
- Ciężka zima latoś - szepnął.
- Pewnie; że nie letka. A może mleka zgotować na rozgrzewkę?
- Dziękuję, gdybyście mieli herbatę!...
- Była ci, była, jeszcze jesienią, kiej mój chorzał na brzuch, przywiezłam z miasta, ale wyszła, a nie wiem, u kogo by na wsi znalazł...
- A dobrodziej pono cięgiem arbatę piją - wtrącił Witek.
- Nic potrzeba, nie, herbatę mam ze sobą, zagotujcie mi tylko wody...
- Wrzątku niby!
Przystawiła garneczek z wodą do ognia i siadła z powrotem do kądzieli, ale nie przędła, tyla co czasem furknęła wrzecionem dla niepoznaki i spozierała na niego pilnie, pełna głuchego niepokoju i ciekawości: co za jeden, czego chce, może z urzędu, po jakim spisie, bo cięgiem zaglądał do książeczki?... Ubiór też miał prawie pański, szary z zielonym, jaki to noszą strzelcy dworscy! a to znowu kożuch chłopski i czapkę też! Cudak ci jakiś abo ten obieżyświat A może i co drugie! Rozmyślała porozumiewając się oczami z Witkiem, któren niby podkładał na ogień, a głównie rozglądał nieznajomego i mocno się dziwował, że ten cmoknął na Łapę.
- Ugryzie, pies zły! - szepnął mimo woli.
- Nie bój się, mnie psy nie gryzą - uśmiechnął się dziwnie i gładził tulący mu się do kolan psi łeb.
Przyszła wkrótce Józka, a za nią zaraz zajrzała Wawrzonowa, to któryś z sąsiadów, bo się już było rozniesło w sąsiedztwwie, że jakiś obcy siedzi u Borynów.
A on wciąż się nagrzewał nie bacząc na ludzi ni ich szepty i uwagi, dopiero gdy się woda zagotowała, wydobył z jakiegoś papierka herbatę, zasypał, sam sobie wziął z półki biały garnuszek, nalał wrzątku i przegryzając kawałkiem cukru, popijał i chodził po izbie, a przyglądał się obrazom, sprzętom, to stawał na środku i tak przenikliwie spoglądał w oczy, że ludziom miętko robiło się w dołku.
- Kto to lepił? - wskazał na światy wiszące u sufitu.
- To ja! - pisknęła rozczerwieniona Józka.
Chodził znowu długo, a Łapa krok w krok za nim.
- Kto tak wymalował? - zawołał zdumiony przystając przed wycinankami, jakie były nalepione na ramach obrazów, a gdzieniegdzie i wprost na ścianie.
- Kiej to nie malowane, ino wystrzyżone z papierów!
- Nie może być! - wykrzyknął.
- Samam strzygła, to juści, wiem!
- I samiście to wymyślili, co?
- Sama, a dyć każde dziecko we wsi to potrafi.
Umilkł znowu, nalał sobie drugi raz herbaty, usiadł przed kominem i z dobre parę pacierzy nie rzekł ani słowa.
Ludzie się porozchodzili, bo wieczór nadchodził i zamieć się uciszała, że ino czasami zrywał się jeszcze ostry wicher, zakręcał, mącił i bił w chałupy, ale coraz rzadziej i słabiej się trzepotał, niby ten ptak wyzbyty z sił dalekim lotem.
Jagna też w końcu odstawiła kądziel i wzięła się do wieczorowych obrządków.
- Służył u was Jakub Socha? - zagadnął nieznajomy.
- Niby Kuba! Juści, że służył, ale się pomarło chudziakowi jeszcze na jesieni.
- Mówił mi ksiądz o tym. Mój Boże, szukałem go od lata po wszystkich wsiach okólnych i znalazłem po śmierci...
- Naszego Kuby szukaliśta? - zawołał Witek wzruszony.
- A to pan muszą być dziedzicowym bratem z Woli?
- Skądże mnie znacie?
- Powiedali nieraz ludzie, że dziedzicowy brat wrócił z dalekich krajów i szuka po wsiach jakiegoś Kuby, ale nikto nie miarkował którego.
- Sochy, dopiero dzisiaj się dowiedziałem, że służył u was i że umarł.
- Postrzelili go, krew go uszła i pomarł, pomarł! - wołał Witek przez łzy.
- Długo był u was?
- A zawżdy, jak ino pamięcią sięgnę, to zawżdy służył u Borynów.
- Poczciwy był podobno? - pytał nieśmiało.
- I jak jeszcze, cała wieś może przyświadczyć, wszyscy, nawet dobrodziej płakali na pochowku i nic nie wzięli za nabożeństwo.
- A mnie pacierza uczył i strzylać uczył, i kiej rodzony ociec opiekę trzymał nade mną! I po dziesiątku czasem dawał i... - wybuchnął płaczem na przypomnienie.
- A pobożny był, cichy, pracowity parobek, że nieraz dobrodziej sam go chwalił...
- Na waszym cmentarzu pochowany? - Zaśby indziej?
- Ja wiem gdzie, pokażę. Jambroży mu krzyż postawił, a Rocho wypisał na deseczce wszystko, że choć zawiane śniegiem, trafię i doprowadzę! - zawołał Witek.
- A to zaraz pójdźmy, aby przed nocą zdążyć.
Nieznajomy odział się w kożuch i przez długą chwilę stał na środku izby, gdzieś przed się zapatrzony. Stary juź był, przygarbiony nieco, siwy, suchy jak wiór; twarz miał poradloną i ziemistą, dziurę w prawym policzku, stary ślad od kuli, a czerwoną, długą krychę nad okiem, nos długi, krzaczastą, rzadką bródkę i ciemne oczy, głęboko wpadnięte i jarzące mocno; fajki z zębów nie popuszczał ani na chwilę i cięgiem ją zapalał. Poruszył się wreszcie i chciał jakieś pieniądze dać Jagusi, ale cofnęła ręce za siebie i poczerwieniała
- Weźcie, za darmo nic na świecie nie dają...
- Hale, we świecie może taka moda. Żyd to jestem albo ten handlarz, co za wodę i ogień każe sobie płacić!- szepnęła obrażona.
- Bóg wam zapłać za gościnność! Powiedzcie waszemu, że był Jacek z Woli. Przypomni mnie sobie, zajrzę tu jeszcze do was kiedy, teraz mi pilno, bo noc nadchodzi; ostajcie z Bogiem.
- Panu Bogu oddajem!
Chciała go pocałować w rękę, ale wyrwał się i żwawo ruszył z chałupy.
Na ziemię, sypał się pierwszy, ledwie dojrzany mrok, wicher ustał, jeno z zasp, co groblami leżały w poprzek drogi, kurzył suchy, miałki śnieg, kieby kto pytle wytrzepywał z mąki, ale ino dołem szła mątwa i kurniawa, bo górą już było przycichło, że domy i sady wychyliły się na jaśnię i stały widne w omdlałym, sinawym tumanie mroczenia.
A wieś jakby przecknęła z odrętwienia, zaroiły się drogi, zawrzały głosami opłotki, gdzieniegdzie brali się do odwalania śniegów sprzed chałup, rąbali w stawie przeręble, nosili wodę, wywierali wrótnie do stodół, że bicie cepów donośniej rozlegało się po drogach, gdzieniegdzie już i sanie z trudem torowały sobie drogę, nawet wrony pokazały się w obejściach, co było niechybnym znakiem, że szło na odmianę.
Pan Jacek rozglądał się ciekawie dokoła, czasem pytał o ludzi spotykanych, to o chałupy, a szedł tak raźno, że Witek ledwie nadążył, ino Łapa biegł przodem i wyszczekiwał radośnie.
Przed kościołem piętrzyły się tak srogie zaspy, że całkiem ogrodzenie przywaliły i prawie po gałęzie drzew sięgały , musieli obchodzić drugą stroną pobok plebanii, naprzeciw której cała hurma chłopaków ganiała się z wrzaskiem i biła śniegiem, a że Łapa szczekał na nich, chycił go któryś za grzbiet i rzucił w puszystą, dymiącą jeszcze zaspę. Witek skoczył na ratunek, ale i jemu dostało się niezgorzej pecynami, że ledwie się wygramolił, coś niecoś oddał i poleciał chybcikiem, bo pan Jacek nie czekał.
Ledwie się przekopali na cmentarz, a i tam śniegu , było na dobrego chłopa, tyla że ino ramiona krzyżów czerniały się nad groblami i garbami śniegów; miejsce zaś było nieco otwarte, to wiatr jeszcze przeciągał czasami i kurzawa raz po raz przysłaniała wszystko mgławicą, że ino drzewa nagie targały się w niej i majaczyły pniami. Pola zaś naokół zasnute były bielmem, oślepłe zgoła i sine mrocznością, że nic nie rozeznał ni drzew, ni kamionek, ni borów - jeno tuż za smętarzem, na dróżce zasypanej ciągnęło kilkanaścioro ludzi, ciężko obrzemienionych i przygiętych do ziemi, kurzawa ich przysłaniała co trochę, że przepadali całkiem, ale gdy się przyciszyło, coraz bliżej czerwieniały wełniaki kobiet i widni byli pojedynczo.
- Co to za ludzie, z jarmarku wracają?
- Hale, komorniki, po drzewo chodzili do lasu.
- I na plecach je noszą?
- A juści, koni nie mają, to muszą na plecach dygować.
- Dużo takich we wsi?
- Przeciech niemało. Ino gospodarze mają gronta, a insze na komornym siedzą i na wyrobki chodzą abo do służby się godzą.
- I często po drzewo chodzą, co?
- A raz w tydzień dwór pozwala każdemu przychodzić z kulką, bo co se suszu obłamie a zbierze w płachtę i udźwignie, to jego, ino gospodarze mają prawo z wozem jeździć i z siekierą do lasu... Myśwa z Kubą jeździli cięgiem i nie raz jeden z dobrą duszą we wozie wracalim...bo Kuba umieli tak ściąć jakiego grabka i schować pod gałęzie, że ani borowy poznał! - zawołał z dumą.
- Długo Kuba chorował? Opowiedz wszystko.
Juści, że Witek prosić się nie dał i opowiedział, co ino wiedział. Pan Jacek przerywał mu pytaniami, przystawał aż z gorącości, rozkładał ręce, cosik w głos wołał, ale chłopak nie wymiarkował, o co mu szło i dlaczego się tak dziwował, bo po prawdzie nie baczył dobrze, strach go zdziebko przejmował, że to już mroczało i cały smętarz jakoby się w śmiertelne gzło przyodziewał i różnymi głosami gadał, więc biegł przodem i zestrachanymi oczami wypatrywał Kubowego krzyża; odnalazł go wreszcie, stał pod samym parkanem, wpodle tych rozwianych mogiłek pobitych na wojnie, przy których modlił się w Zaduszki.
- A dyć tutaj, na krzyzie stoi wypisane: Jakub Socha!- przesylabizował wodząc palcem po białych, wielkich literach. - To Rocho wypisali, a krzyż sporządził Jambroży!
Pan Jacek dał mu dwie złotówki i kazał spiesznie wracać do domu. Chłopak w dyrdy uciekał, a ino jeden raz się odwrócił, by gwizdnąć na Łapę i spojrzeć, co tamten robi.
- Jezus! Dziedzicowy brat, a klęczy przy Kubowym grobie! - szepnął zdumiony, ale że mrok zapadał i przygięte drzewa trzęsły się jakoś strasznie, strach go przejął taki, że galopem i na przełaj poleciał do wsi. Dopiero koło kościoła się zatrzymał, by złapać nieco powietrza i popatrzeć na pieniądze, trzymane mocno w garści, pies go też właśnie dopędził, że wracali już razem i wolno do chałupy.
A koło stawu natknął się na Antka, wracającego z roboty, pies się rzucił do niego przyłaszać, szczekać i skomleć radośnie, aż go Antek jął głaskać.
- Dobry pies, poczciwy, dobry! Skąd to wracasz, Witek?
Witek opowiedział wszystko, juści, że o pieniądzach nie rzekł.
- Zajrzałbyś do dzieci kiedy.
- Przyletę, przyletę, nawet la Pietrusia zrobiłem wózik i jednego cudaka...
- Przynieś go, naści dziesiątkę, byś nie zabaczył!
- A to chybcikiem przylecę, obaczę ino, czy gospodarz nie przyszli...
- Nie ma ich to w domu? - rzekł niby obojętnie, ale aż zadygotał.
- A u młynarza radzą cosik z dziedzicem i z drugimi!
- Gospodyni w domu? - zapytał ciszej.
- W domu, obrządzają. To ino obaczę i zaraz przylecę...
- Przychodź, przychodź! - szepnął, chciał go pytać , dowiadywać się, ale nie śmiał, ludzi...
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<