Strona
główna »
Matura cd »
Ściągi z polskiego wypracowania z polskiego »
Wypracowania z polskiego - spis
»
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<
Wypracowanie to zostało zamieszczone automatycznie poprzez
przekonwertowanie plików DOC na TXT. Skutkiem czego niektóre wypracowania są
zamieszczone w nieestetyczny sposób za co bardzo przepraszamy wiąże się to z
brakiem tabel i formatowania tekstu w plikach txt jak to ma miejsce w
oryginalnych plikach doc zamieszczonych na płycie. Zamieszczone wypracowanie
jest jedynie elementem informacyjnym i potwierdzającym wielkość naszego zbioru.
Poniżej przedstawione jest jedynie początkowa część wypracowania
znajdującego się na matura cd.
Oczywiście nie przedstawiamy całości
w celu zabezpieczenia się przed kopiowaniem.
Wiem ja, dlaczego tak szeroko rozpisałem się o sprawie pani Stawskiej. Oto dlaczego...
Na świecie jest dużo niedowiarków i ja sam bywam czasami niedowiarkiem i wątpię o Opatrzności boskiej. Nieraz też, kiedy źle idą polityczne interesa albo kiedy patrzę na nędzę ludzką i na triumfy łajdaków (jeżeli taki wyraz wolno wymawiać), nieraz myślę sobie:
„Stary głupcze, nazywający się Ignacym Rzeckim! Ty wyobrażasz sobie, że Napoleonidzi wrócą na tron, że Wokulski zrobi coś nadzwyczajnego, bo jest zdolny, i będzie szczęśliwym, bo jest uczciwy?... Ty myślisz, ośla głowo, że chociaż hultajom zrazu dzieje się dobrze, a ludziom poczciwym źle, to jednakże w końcu źli zostaną pohańbieni, a dobrzy sławą okryci?... Tak sobie imaginujesz?... Więc głupio sobie imaginujesz?... Na świecie nie ma żadnego porządku, żadnej sprawiedliwości, tylko walka. O ile w tej walce zwyciężają dobrzy, jest dobrze, o ile źli; jest źle; ale ażeby istniała jakaś potęga protegująea tylko dobrych, tego sobie wcale nie wyobrażaj... Ludzie są jak liście, którymi wiatr ciska; gdy rzuci je na trawnik, leżą na trawniku, a gdy rzuci w błoto - leżą w błocie...”
Tak sobie nieraz myślałem w chwilach zwątpienia; lecz proces pani Stawskiej doprowadził mnie do wręcz przeciwnych rezultatów, do wiary, że dobrym ludziom prędzej czy później stanie się sprawiedliwość.
Bo zastanów się tylko... Pani Stawka jest zacności kobieta, więc powinna być szczęśliwą; Stach jest wyższym nad wszelką wartość człowiekiem, więc - i on powinien być szczęśliwy. Tymczasem Stach jest ciągle rozdrażniony i smutny (aż mi się czasem płakać chciało, kiedym na niego patrzył), a pani Stawka miała sprawę o kradzież...
Gdzież więc jest sprawiedliwość nagradzająca dobrych?...
Zaraz ją zobaczysz, o człowieku małej wiary! Ażeby zaś lepiej przekonać cię, że na tym świecie jest porządek, zapisuję tu następujące proroctwa :
Po pierwsze - pani Stawka wyjdzie za mąż za Wokulskiego i będzie z nim szczęśliwa.
Po drugie - Wokulski wyrzeknie się swojej panny Łęckiej, a ożeni się z panią Stawską i będzie z nią szczęśliwy.
Po trzecie - mały Lulu jeszcze w tym roku zostanie cesarzem Francuzów pod imieniem Napoleona IV, zbije Niemców pa bryndzę i zrobi sprawiedliwość na całym świecie, co mi jeszcze przepowiadał śp. mój ojciec.
Że Wokulski ożeni się z panią Stawską i że zrobi coś nadzwyczajnego, o tym już dziś nie mam najmniejszej wątpliwości. Jeszcze się, co prawda, nie zaręczył z nią, jeszcze się nawet nie oświadczył, zresztą... jeszcze nawet on sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Ale ja już widzę... Jasno widzę, jak rzeczy pójdą, i głowę dam sobie uciąć, że tak będzie... Ja mam nos polityczny!
Bo tylko uważ, co się dzieje.
Na drugi dzień po procesie Wokulski był wieczorem u pani Stawskiej i siedział do jedynastej w nocy. Na trzeci dzień był w sklepie u Milerowej, przejrzał księgi i oddawał wielkie pochwały pani Stawskiej, co nawet trochę ubodło Milerowę. Na czwarty zaś dzień...
No, on wprawdzie nie był ani u Milerowej, ani u pani Stawskiej, ale za to mnie zdarzyły się dziwne wypadki.
Przed południem (jakoś nie było gości w sklepie) ni stąd, ni zowąd przychodzi do mnie kto?... Młody Szlangbaum, ten starozakonny, który pracuje w ruskich tkaninach.
Patrzę. mój Szlangbaum zaciera ręce, wąs do góry, głowa pod sufit... Myślę: „Zwariował czy co?...” A on - kłania mi się, ale z głową zadartą, i mówi dosłownie te wyrazy:
- Spodziewam się, panie Rzecki, że cokolwiek nastąpi, będziemy dobrymi przyjaciółmi...
Myślę: „Tam do diabła, czy Stach nie dał mu dymisji?..” Więc odpowiadam :
- Możesz być pewny, panie Szlangbaum, mojej życzliwości, cokolwiek bądź nastąpi, byleś nie popełnił nadużycia, panie Szlangbaum...
Na ostatnie słowa położyłem nacisk, bo mi mój pan Szlangbaum wyglądał tak, jakby miał zamiar albo nasz sklep kupić (co wydaje mi się nieprawdopodobnym), albo kasę okraść... Czego, lubo jest uczciwy starozakonny, nie uważałbym za rzecz niemożliwą.
On to widać zmiarkował, bo uśmiechnął się nieznacznie i wyszedł do swojego oddziału. W kwadrans później wpadłem tam niby niechcący, ale zastałem go jak zwykle przy robocie. Owszem, powiedziałbym nawet, że pracował gorliwiej niż zwykle: wbiegał na drabinki, wydobywał sztuki rypsu i aksamitu, wkładał je na powrót do szaf, słowem kręcił się jak bąk.
„Nie - myślę - już ten chyba nas nie okradnie...”
Spostrzegłem, co mnie również zastanowiło, że pan Zięba jest uniżenie grzeczny dla Szlangbauma, a na mnie patrzy trochę z góry, choć jeszcze nie bardzo:
„Ha! - myślę - chce Szlangbaumowi wynagrodzić dawne krzywdy, a wobec mnie, najstarszego subiekta, zachowuje godność osobistą. Bardzo uczciwie robi, zawsze bowiem należy trochę zadzierać głowy wobec wyższych, a być uprzedzająco grzecznym dla niższych...”
Wieczorkiem zaszedłem do restauracyjki na piwko. Patrzę, jest pan Szprot i radca Węgrowicz. Ze Szprotem od tamtej afery, co to o niej mówiłem, jesteśmy na stopie obojętności, ale z radcą witam się kordialnie. A on do mnie:
- No i co, już?...
- Przepraszam - mówię - ale nie rozumiem. (Myślałem, że robi aluzję do procesu pani Stawskiej.) Nie rozumiem - mówię - panie radco.
- Czego nie rozumiesz - on mówi - tego, że sklep sprzedany?...
- Przeżegnaj się pan, panie radco - ja mówię - jaki sklep?
Poczciwy radca był już po szóstym kuflu, więc zaczyna się śmiać i mówi :
- Phy! ja się przeżegnam, ale panu to się i przeżegnać nie pozwolą, jak z chrześcijańskiego chleba przejdziesz na żydowską chałę; wszak ci to; jak gadają, Żydzi wasz sklep kupili...
Myślałem, że dostanę apopleksji.
- Panie radco - mówię - jesteś pan zbyt poważnym człowiekiem, ażebyś nie miał powiedzieć, skąd ta wiadomość.
- Całe miasto gada - odparł radca - a zresztą niech obecny tu pan Szprot pana objaśni.
- Panie Szprot - mówię kłaniając się - nie chciałbym ubliżyć panu, tym więcej, że żądałem od pana satysfakcji, a pan odmówîłeś mi jej jak hultaj... Jak hultaj, panie Szprot... Oświadczam panu jednak, że albo powtarzasz, albo sam fabrykujesz plotki...
- Co to jest?!... - wrzasnął Szprot, znowu jak niegdyś bijąc pięścią w stół. - Odmówiłem, gdyż nie jestem od dawania satysfakcji panu ani nikomu. Z tym wszystkim powtarzam, że sklep wasz kupują Żydzi...
- Jacy Żydzi?
- Diabeł ich wie: Szlangbaumy, Hundbaumy, czy ja ich zresztą znam!...
Taka mnie porwała wściekłość, żem kazał przynieść piwa, a radca Węgrowicz mówi :
- Z tymi Żydami to może być kiedyś głupia awantura. Tak nas duszą, tak nas ze wszystkich miejsc wysadzają, tak nas wykupują, że trudno poradzić z nimi. Już my ich nie przeszachrujemy, to darmo, ale jak przyjdzie na gołe łby i pięści, zobaczymy, kto kogo przetrzyma...
- Pan radca ma rację! - dodał Szprot. - Tak wszystko ci Żydzi zagarniają, że w końcu trzeba im będzie siłą odbierać, dla utrzymania równowagi. Bo zobaczcie tylko, panowie, co się dzieje choćby z takimi kortami...
- No - mówię - jeżeli nasz sklep kupią Żydzi, to i ja się z wami połączę; jeszcze moja pięść coś zaważy... Ale tymczasem, na miłosierdzie boskie, nie rozpuszczajcie plotek o Wokulskim i nie drażnijcie ludzi przeciw Żydom, bo już i bez tego panuje rozgoryczenie...
Wróciłem do domu z bólem głowy, wściekając się na cały świat. Budziłem się kilka razy w ciągu nocy, a po każdym zaśnięciu śniło mi się, że Żydzi naprawdę sklep nasz kupili i że ja, aby nie umrzeć z głodu, chodziłem po podwórzach z katarynką, na której był napis: „Ulitujcie się nad biednym, starym oficerem węgierskim!”
Dopiero z rana wpadłem na jedyną myśl prostą i rozsądną, ażeby stanowczo rozmówić się ze Stachem i jeżeli istotnie sklep sprzedaje, wystarać się o miejsce.
Ładna kariera po tylu latach służby! Gdyby człowiek był psem, to by mu przynajmniej w łeb strzelili... Ale że jest człowiekiem, więc musi wycierać obce kąty, niepewny zresztą, czy nie zbilansuje życia w rynsztoku.
Przed południem Wokulski nie był w sklepie, więc około drugiej wybrałem się do niego. Może chory?
Idę i w bramie domu, w którym mieszka, wpadam na doktora Szumana. Gdy powiedziałem mu, że chcę odwiedzić Stacha, odparł :
- Nie chodź pan tam. Jest rozdrażniony i lepiej zostawić go w spokoju. Zajdź pan lepiej do mnie na herbatę... A propos, czy ja mam pańskie włosy?
- Zdaje mi się - odpowiedziałem - że niedługo oddam panu moje włosy razem ze skórą.
- Chcesz się pan wypchać?
- Powinien bym, bo świat jeszcze nie widział podobnego mi głupca:
- Pociesz się pan - odparł Szuman - są głupsi. Ale o cóż to chodzi?
- Mniejsza, o co mnie chodzi, ale słyszałem, że Stach sklep sprzedaje Żydom... No, a ja już do nich w służbę nie pójdę.
- Cóż to, czy i pana ogarnia antysemityzm?
- Nie; ale co innego nie być antysemitą, a ro innego służyć Żydom.
- Któż więc im będzie służył?... Bo ja, choć jestem Żyd, także nie wdzieję liberii tych parchów. Zresztą - dodał - skądże panu takie myśli przychodzą? Jeżeli sklep zostanie sprzedany, pan będziesz miał świetną posadę przy spółce handlu z cesarstwem...
- Niepewna to ta spółka - wtrąciłem.
- Bardzo niepewna - odpowiedział Szuman - bo za mało w niej Zydów, a za wielu magnatów. Ale pana i to nie obchodzi, bo... Tylko nie wydaj mnie z sekretu... Otóż pana to nic nie obchodzi, co się stanie ze sklepem i spółką, gdyż Wokulski zapisał panu dwadzieścia tysięcy rubli...
- Mnie?... zapisał?... cóż to znaczy?... - wykrzyknąłem zdziwiony.
Akurat weszliśmy do mieszkania Szumana i doktor kazał podać samowar.
- Co znaczy ten zapis? - spytałem, trochę nawet zaniepokojony.
- Zapis... zapis!... - mruczał Szuman chodząc po pokoju i pocierając sobie tył głowy. - Co znaczy? nie wiem, dość, że Wokulski zrobił go. Widocznie chce być przygotowany na wszelki wypadek jako rozsądny kupiec!...
- Czyby znowu pojedynek?...
- Eh! cóż znowu... Wokulski za dużo ma rozumu, ażeby dwa razy popełniał to samo głupstwo. Tylko, kochany panie Rzecki, kto z taką babą ma do czynienia, ten musi być przygotowany...
- Z jaką babą?... z panią Stawską?... - spytałem.
- Co za pani Stawka! - mówił doktór. - Tu chodzi o grubszą rybkę, o pannę Łęcką, w którą ten wariat wdeptał bez ratunku. Już zaczyna poznawać, jakie to ziółko, cierpi, gryzie się, ale oderwać się od niej nie może. Najgorsza rzecz spóźnione amory, osobliwie, kiedy trafią na takiego diabła jak Wokulski.
- Cóż się znowu stało? Przecie wczoraj był w ratuszu na balu?
- Właśnie był dlatego, że ona była, a i ja tam byłem dlatego, że oni oboje byli. Ciekawa historia! - mruknął doktór.
- Czy nie mógłbyś pan mówić jaśniej? - spytałem niecierpliwie.
- Dlaczegóż by nie, tym bardziej że wszyscy widzą to samo - mówił doktór. - Wokulski szaleje za panną, ona go bardzo mądrze kokietuje, a wielbiciele... czekają.
Awantura - ciągnął Szuman, precz chodząc po pokoju i trąc sobie głowę. - Dopóki panna Izabela była bez grosza i bez konkurenta, pies do nich nie zaglądał. Ale gdy znalazł się Wokulski, bogaty, z wielką reputacją i stosunkami, które nawet przeceniają, dokoła panny Łęckiej zgromadził się taki rój więcej lub mniej głupich, wyniszczonych i ładnych kawalerów, że przecisnąć się między nimi nie można. A każdy wzdycha, przewraca oczy, szepcze tkliwe półsłówka, czule za rączkę ściska w tańcu...
- I cóż ona na to?
- Marna kobieta! - rzekł doktór machając ręką. - Zamiast gardzić hołotą, która ją w dodatku po kilka razy opuszczała, ona upaja się ich towarzystwem. Wszyscy to widzą, a co najgorsze - widzi sam Wokulski...
- Więc dlaczego, do diabła, nie puści jej?... Już kto jak kto, ale chyba on kpić ze siebie nie pozwoli.
Podano samowar; Szuman odprawił służącego i nalał herbatę.
- Widzisz pan - rzekł - on by ją niezawodnie puścił, gdyby mógł oceniáć rzeczy rozsądnie. Była taka chwila wczoraj na balu, że w naszym Stachu obudził się lew i kiedy przyszedł do panny Łęckiej, ażeby z nią zamienić parę wyrazów, przysiągłbym, że jej powie: „Dobranoc pani, już poznałem jej karty i ogrywać się nimi nie pozwolę!” Taką miał minę, kiedy szedł do niej. Ale i cóż z tego?... Panna raz spojrzała, szepnęła, ścisnęła go za rękę i mój Stach był taki szczęśliwy przez całą noc, taki szczęśliwy, że... dziś miałby ochotę w łeb sobie wypalić, gdyby nie czekał na drugie spojrzenie, szept i uścisk ręki... Nie widzi, cymbał, że ona zupełnie takimi samymi słodyczami obdzielała dziesięciu, nawet w znakomicie większych dozach.
- Cóż to za kobieta?
- Jak setki i tysiące innych. Piękna, rozpieszczona, ale bez duszy. Dla niej Wokulski tyle wart, o ile ma pieniądze i znaczenie: jest dobry na męża, naturalnie, w braku lepszego. Ale na kochanków to już ona wybierze sobie takich, którzy do niej więcej pasują.
A tymczasem on - prawił Szuman - czy to w piwnicy Hopfera, czy to na stepie tak się karmił Aldonami, Grażynami, Marylami i tym podobnymi chimerami, że w pannie Łęckiej widzi bóstwo. On się już nie tylko kocha, ale uwielbia ją, modli się, padałby przed nią na twarz... Przykre go czeka zbudzenie!... Bo choć to romantyk pełnej krwi, jednak nie będzie naśladować Mickiewicza, który nie tylko przebaczył tej, co z niego zadrwiła, ale jeszcze tęsknił do niej po zdradzie, bal nawet ją unieśmiertelnił... Piękna nauka dla naszych panien: jeżeli chcesz być sławną, zdradzaj najgorętszych wielbicieli!... My, Polacy, jesteśmy skazani na głupców nawet w tak prostej rzeczy jak miłość...
- I myślisz doktór, że Wokulski będzie taki błazen?... - spytałem czując, że burzy się we mnie krew jak pod Vilagos:
Szuman aż skoczył na krześle.
- O, do licha, nie!... - zawołał. - Dziś może szaleć, dopóki mówi sobie: „A nuż mnie kocha, a nuż jest taką, jak myślę?...” Ale gdyby nie ocknął się spostrzegłszy, że z niego żartują, ja... ja pierwszy, jakem Żyd, plunąłbym mu w oczy... Taki człowiek może być nieszczęśliwym, ale nie wolno mu być podłym...
Dawno już nie widziałem Szumana tak rozdrażnionego. Żyd, bo Żyd, ma to wypisane od czuba do pięty, ale rzetelny przyjaciel i człowiek z poczuciem honoru.
- No - rzekłem - uspokój się, doktorze. Mam dla Stacha lekarstwo.
I opowiedziałem mu wszystko, co wiem o pani Stawskiej, dodając:
- Umrę, mówię ci, doktorze, umrę albo... ożenię Stacha z panią Stawską. To kobieta, która ma i rozum, i serce, i za miłość zapłaci miłością, a jemu takiej trzeba.
Szuman kiwał głową i wznosił brwi.
- Ha! próbuj pan... Na żal po kobiecie jedynym lekarstwem może być tylko druga kobieta. Chociaż obawiam się, czy kuracja już nie jest spóźniona...
- Stalowy to człowiek - wtrąciłem.
- I dlatego niebezpieczny - odparł doktór. - Trudno zatrzeć, co się raz w takim zapisze, i trudno skleić, co pęknie.
- Pani Stawka zrobi to.
- Bodajby.
- I Stach będzie szczęśliwy.
- Oho!...
Pożegnałem doktora pełen otuchy. Kocham, bo kocham panią Helenę, ale dla niego... wyrzeknę się jej.
Byle nie było za późno!
Ale nie...
Nazajutrz w południe wpadł do sklepu Szuman; z jego uśmieszków i ze sposobu przygryzania warg poznałem, że mu coś dolega i nastraja go na ton ironiczny:
- Byłeś doktór u Stacha? - spytałem. - Jakże dziś...
Pociągnął mnie za szafy i począł mówić zirytowanym głosem:
- Oto patrz pan, do czego doprowadzają baby nawet takich ludzi jak Wokulskil Wiesz pan, dlaczego on rozdrażniony?..
- Przekonał się, że panna Łęcka ma kochanka
- Gdybyż się przekonał!... to może by go radykalnie uleczyło. Ale ona za sprytna, ażeby taki naiwny wielbiciel spostrzegł, co się dzieje za kulisami. Zresztą, w tej chwili chodzi o co innego. Śmiech powiedzieć, wstyd powiedzieć!... - zżymał się doktór.
Uderzył się w łysinę i mówił ciszej:
- Jutro bal u księcia, gdzie, naturalnie, będzie panna Łęcka. I czy pan wiesz, że książę do tej chwili nie zaprosił Wokulskiego, choć z innymi zrobił to już od dwu tygodni!... A czy uwierzyłbyś pan, że Stach chory z tego powodu?...
Doktór zaśmiał się piskliwie, wyszczerzając popsute zęby, a ja dalibóg - zarumieniłem się ze wstydu.!
- Teraz rozumiesz pan, na jakiej pochyłości może znaleźć się :człowiek?... - spytał Szuman. - Już drugi dzień truje się, że go jakiś książę nie zaprosił na bal... On, ten nasz kochany, ten nasz podziwiany Stach...
- I on sam powiedział to panu?
- Bah! - mruknął doktór - właśnie, że nie powiedział. Gdyby miał siłę powiedzieć, potrafiłby odrzucić tak dalece spóźnione zaproszenie.
- Myślisz pan, że go zaproszą?
- Och! Niezaproszenie kosztowałoby piętnaście procent rocznie od kapitału, który książę ma w spółce. Zaprosi go, zaprosi, gdyż, dzięki Bogu, Wokulski jest jeszcze rzeczywistą siłą. Ale pierwej, znając jego słabość dla panny Łęckiej, podrażni go, pobawi się nim jak psem, któremu pokazuje się i chowa mięso, ażeby nauczyć go chodzenia na dwu łapach. Nie bój się pan, oni go nie wypuszczą od siebie, na to są za mądrzy; ale go chcą wytresować, ażeby pięknie służył, dobrze aportował, a choćby i kąsał tych, którzy im nie są mili.
Wziął swoją bobrową czapkę i kiwnąwszy mi głową, wyszedł. Zawsze dziwak.
Cały dzień upłynął mi marnie; nawet parę razy omyliłem się w rachunkach. Wtem, kiedym już myślał o zamknięciu sklepu, zjawił się Stach. Zdawało mi się, że przez parę tych dni schudł. Obojętnie przywitał się z naszymi panami i zaczął przewracać w biurku.
- Szukasz czego? - spytałem.
- Czy nie było tu listu od księcia?... - odparł nie patrząc mi w oczy.
- Odsyłałem ci wszystkie listy do mieszkania...
- Wiem, ale mógł się który zostać, zarzucić...
Wolałbym rwać ząb aniżeli usłyszeć to pytanie. Więc Szuman miał rację: Stach gryzie się, że go książę na bal nie zaprosił!
Gdy sklep zamknięto i panowie wyszli, Wokulski rzekł:
- Co dziś robisz ze sobą? Nie zaprosiłbyś mnie na herbatę?
Naturalnie, zaprosiłem go z radością i przypomniałem sobie dobre czasy, kiedy Stach przepędzał u mnie prawie każdy wieczór. Jakże daleko te czasy! Dziś on był posępny, ja zakłopotany i choć obaj mieliśmy sobie dużo do powiedzenia, żaden z nas nie patrzył drugiemu w oczy. Nawet zaczęliśmy rozmawiać o mrozie i dopiero szklanka herbaty, w której było pół szklanki araku, rozwiązała mi trochę usta.
- Wciąż mówią - odezwałem się -- że sprzedajesz sklep.
- Już go prawie sprzedałem - odparł Wokulski.
- Żydom?...
Zerwał się z fotelu i wsadziwszy ręce w kieszenie zaczął chodzić po pokoju.
- A komuż go sprzedam?... - spytał. - Czy tym, którzy nie kupią sklepu, gdyż mają pieniądze, czy tym, którzy by go dlatego tylko kupili, że nie mają pieniędzy? Sklep wart ze sto dwadzieścia tysięcy rubli, mam je rzucić w błoto?
- Strasznie ci Żydzi wypierają nas...
- Skąd?... Z tych pozycyj, których nie zajmujemy albo do zajmowania których sami ich zmuszamy, pchamy ich, błagamy, aby je zajęli. Mego sklepu nie kupi żaden z naszych panów, ale każdy da pieniądze Żydowi, aby on go kupił i... płacił dobre procenta od wziętego kapitału.
Czy tak?...
- Naturalnie, że tak, wiem przecie, kto Szlangbaumowi pożycza pieniędzy...
- To Szlangbaum kupuje?
- A któż by inny? Klejn, Lisiecki czy Zięba?... Ci nie znaleźliby kredytu, a znalazłszy, może by go zmarnowali.
- Będzie kiedyś awantura z tymi Żydami - mruknąłem.
- Bywały już, trwały przez osiemnaście wieków i jaki rezultat?.. W antyżydowskich prześladowaniach zginęły najszlachetniejsze jednostki, a zostały tylko takie, które mogły uchronić się od zagłady. I oto jakich mamy dziś Żydów: wytrwałych, cierpliwych, podstępnych, solidarnych, sprytnych i po mistrzowsku władających jedyną bronią, jaka im pozostała - pieniędzmi. Tępiąc wszystko, co lepsze, zrobiliśmy dobór sztuczny i wypielęgnowaliśmy najgorszych.
- Czy jednak pomyślałeś, że gdy twój sklep przejdzie w ich ręce, kilkudziesięciu Żydów zyska popłatną pracę, a kilkudziesięciu naszych ludzi straci ją?
- To nie moja wina - odparł zirytowany Wokulski. - Nie moja wina, że ci, z którymi łączą mnie stosunki, domagają się, ażebym sklep sprzedał. Prawda, że społeczność straci, ale też i społeczność chce tego.
- A obowiązki?..
- Jakie obowiązki?!... - wykrzyknął. - Czy względem tych, którzy nazywają mnie wyzyskiwaczem, czy tych, którzy mnie okradają? Spełniony obowiązek powinien coś przynosić człowiekowi, gdyż inaczej byłby ofiarą, której nikt od nikogo nie ma prawa wymagać. A ja co mam w zysku? Nienawiść i oszczerstwa z jednej strony, lekceważenie z drugiej. Sam powiedz: czy jest występek, którego by mi nie zarzucano i za co?... Za to, żem zrobił majątek i dałem byt setkom ludzi.
- Oszczercy są wszędzie.
- Ale nigdzie w tym stopniu co u nas. Gdzie indziej taki jak ja uczciwy dorobkiewicz miałby wrogów, ale miałby też uznanie, które wynagradza krzywdy... A tu...
Machnął ręką.
Jednym łykiem wypiłem znowu pół szklanki araku z herbatą, na odwagę. Stach tymczasem usłyszawszy kroki w sieni stanął przy drzwiach. Odgadłem, że tak czeka na książęce zaprosiny!...
Już mi w głowie szumiało, więc zapytałem:
- A czy ci, ci, dla których sprzedajesz sklep, ocenią cię lepiej?...
- A jeżeli ocenią?... - spytał zamyśliwszy się.
- I będą cię lepiej kochać aniżeli ci, których opuszczasz?
Przybiegł do mnie i bystro popatrzył mi w oczy.
- A jeżeli będą kochać?... - odparł.
- Jesteś pewny?...
Rzucił się na fotel.
- Czy ja wiem?... - szepnął. - Czy ja wiem?... Co jest pewnego na tym świecie?
- I czy nigdy nie przyszło ci na myśl - mówiłem coraz śmielejże możesz być nie tylko wyzyskiwany i oszukiwany, ale jeszcze wyśmiewany i lekceważony?... Powiedz, nigdyś o tym nie pomyślał?...
Wszystko jest możliwe na świecie, a w takim wypadku należy się zabezpieczyć, jeżeli nie od zawodu, to przynajmniej od śmieszności.
Do diabła! - zakończyłem uderzając szklanką w stół - można ponosić ofiary mając z czego, ale nie można pozwalać na maltretowanie siebie...
- Kto mnie maltretuje? - krzyknął zrywając się.
- Wszyscy ci, którzy cię nie szanują tak, jakeś na to zasłużył.
Przestraszyłem się własnej śmiałości, ale Wokulski nic nie odpowiedział. Położył się na kozetce i splótł ręce pod głową, co było objawem niezwykłego wzruszenia. Potem zaczął mówić o interesach sklepowych głosem zupełnie spokojnym.
Około dziewiątej otworzyły się drzwi i wszedł lokaj Wokulskiego.
- Jest list od księcia!... - zawołał.
Stach przygryzł wargi i nie podnosząc się wyciągnął rękę.
- Daj - rzekł - i idź spać.
Służący wyszedł. Stach powoli otworzył kopertę, przeczytał i - rozdarłszy list na kilka kawałków, rzucił go pod piec.
- Cóż to jest? - spytałem.
- Zaproszenie na bal jutrzejszy - odparł sucho.
- Nie idziesz?
- Ani myślę.
Osłupiałem... I nagle w tym osłupieniu przyszła mi najgenialniejsza myśl pod słońcem.
- Wiesz co? - rzekłem - a może byśmy jutro poszli do pani Stawskiej na wieczór?...
Usiadł na kozetce i odparł z uśmiechem:
- A wiesz, że to będzie nieźle!... Wcale miła kobieta i dawnom już tam nie był. Trzeba by przy okazji posłać parę zabawek tej małej.
Lodowata ściana, jaka utworzyła się między nami, pękła.
Obaj odzyskaliśmy dawną szczerość i do północy rozmawialiśmy o przeszłych czasach. Na dobranoc powiedział mi Stach:
- Człowiek niekiedy głupieje, ale też niekiedy odzyskuje rozum... Bóg ci zapłać, mój stary!
Złoty, kochany Stach!...
Żebym miał pęknąć, ożenię go z panią Stawską!...
W dzień balu u księcia ani Stach, ani Szlangbaum nie byli w sklepie. Odgadłem, że muszą układać się o sprzedaż naszego interesu.
W każdym innym razie podobny wypadek zatrułby mi humor na całą dobę. Ale dziś ani myślałem o zniknięciu naszej firmy i zastąpieniu jej szyldem żydowskim. Co mi tam sklep! byle Stach był szczęśliwy, a przynajmniej wydobył się ze swoich zgryzot. Muszę go ożenić, ażeby pioruny biły!...
Z rana wysłałem do pani Stawskiej liścik donosząc, że przyjdziemy dziś na herbatę obaj z Wokulskim. Do listu ośmieliłem się ...
>>>Kup
"matura cd" !!!<<<